Rozdział VIII – El Paso – Pierwszy dzień w nowej pracy

To był dzień… przeżycie środy było wielkim wyzwaniem – zarówno psychicznym, jak i fizycznym. Powrót do domu o późnej godzinie przy maksymalnym wycieńczeniu organizmu był tylko preludium do tego co mnie czekało.

2013-06-17 20.10.20.jpg

Okazało się, że po powrocie do naszej kwatery głównej (HQ) Taavi wyjaśnił nam, jak ma wyglądać pierwszy dzień w pracy, dosłownie, bez ceregieli. Pobudka – standardowo o 5.59 i wyścig pod prysznic. Rzecz jasna – Taavi miał tempo geparda i wyskoczył z domu gotowy jeszcze zdążyłem się dobudzić, Karl był drugi, też opanował sztukę pobudki w 0,01 sekundy. Jeden po drugim wskoczyli przede mną na rowery i odjechali. A ja? Zostałem sam – wziąłem szybko zimny prysznic, wziąłem cały ekwipunek na nowy dzień, zamknąłem lokum i… nie mam roweru. Czym mam odjechać? Rozpoczynał się mój pieszy maraton po pustyni…

Miejsce śniadania było wytyczone blisko kwatery głównej – blisko rowerem- pieszo to były dobre 2 kilometry. Nie było to dla mnie istotne – wziąłem wielki plecak i ruszyłem truchtem na miejsce spotkania.

Dobiegłem do knajpki, a właściwie truchto-biegiem – pomaszerowałem. Klimat był doskonały – leciał amerykański rock’n’roll – tutaj czekali na mnie Taavi i Karl – jedli już swoje śniadanie, czekali na mnie – byli zajęci nowymi obowiązkami, jednak byli zdziwieni, że tak szybko dotarłem na miejsce, pewnie byli przekonani, że nie dam rady. Pierwsze wspomnienie, które mam o tym miejscu to muzyka. Wybrzmiewał Rock/Rockability z lat 50-60-tych. Tym, którzy nie znają tej muzyki gorąco polecam się z nią zapoznać. Poczułem się jakby sam Elvis klepał mnie po ramieniu, gdy zamawiałem swoje pierwsze śniadanie. Pamiętam, że był to najzwyklejszy Burger, frytki i obowiązkowo duża kawa.

SAMSUNG

Wspólnie zjedliśmy, dokończyliśmy nasze śniadanie i przyszedł czas na plan pracy na dzisiejszy dzień. Taavi wyjął swoją magiczną mapę El Paso, zagiął na Northeast El Paso i zaczął. Każdy z nas dostał swoje terytorium do działania. Pamiętam, że Taavi wybrał teren bardziej na wschód, dalej niż ja i Karl. Karl dostał teren po prawej stronie od Gateway North Boulevard, natomiast ja dostałem teren po lewej stronie tej wielkiej autostrady, lub Highwaya, jak kto woli.

Po ustaleniu szczegółów naszego dzisiejszego śniadania nastał czas na mobilizację i „głupoty”. Taavi zaczął krzyczeć i skandować różne hasła, my na początku niezbyt ochoczo mu wtórowaliśmy. Później jednak – a co tam – nikt nas tu nie zna, to nasz czas, nasze lato, nasza praca – bawmy się. Ludzie patrzyli na nas jakbyśmy uciekli od czubków, jednak nikt z nas się tym nie przejmował. Ostatnie zbicie „Piątki” i ruszyliśmy w swoją stronę.

Reklama

Rozdział VII – El Paso – Kwadratowe koła – Rowery, rowery, rowery

Z rowerami z Walmartu wiąże się bardzo interesująca historia. Wracając jednak do historii – zakupiłem – rozsądny wydawałoby się, solidny rower za 199 dolarów – czas do kasy. Kolejka na 3 osoby – szybko znalazłem się przed Mrs Cashier – co ważne – wziąłem paragon, który, jak się później okazało był moim bonem na 200 dolarów w tym sklepie. Nasze zakupy przewieźliśmy do naszej kwatery głównej (HQ) w Motel6 już rowerami. Dodam, że wtedy ważyłem 130 kilo + zakupy,więc droga była dla mnie niemiłosiernie trudna. Jednak to co mnie wtedy spotkało okazało się zaledwie zalążkiem problemu, który dolegał nie tylko moim czterem literom.

2013-07-07 14.19.12.jpg

Po odstawieniu zakupów do HQ udaliśmy się do Panów ze Straży Pożarnej – droga, która na nas czekała to było około 7 kilometrów. Wszystko mogłoby pójść gładko, gdyby nie fakt obciążenia roweru własnym ciężarem + ciężar plecaka wypełnionego książkami, który spokojnie ważył kilka-kilkanaście kilogramów. Jechałem, dzielnie przed siebie, do celu, byle dojechać, ból nie był istotny. Czas wydawał się zatrzymać w miejscu, mimo że pokonywaliśmy kolejne kilometry. Ostatkiem sił dotarliśmy do siedziby Strażaków – Panowie powitali nas z wielkim szacunkiem, otwartością i zdziwieniem – co my tutaj robimy i co od nich chcemy – dla nich było to niecodzienne wydarzenie. 2 blondynów + 1 brunet, wszyscy bladzi jak ściana, nieopaleni – wyglądaliśmy jakby nas wyjęli z jakiegoś filmu.

Nasz Teamleader przedstawił całą sytuację, o tym, że jesteśmy Europejczykami, że przyjechaliśmy do Ameryki, aby pomóc młodym pokoleniom w edukacji nie ginąc od strzału z Shotguna przy okazji. Panowie zrobili dosyć zabawne miny, ale szybko przystąpiliśmy do omówienia mapy zagrożeń, dzielnic, których nie należy odwiedzać – nie tylko po zapadnięciu zmroku, ale także za dnia. Okazało się, że najniebezpieczniejszym miejscem w El Paso, prócz Old Town i południowych części miasta, jest miejsce o tajemniczej nazwie „Devil’s Triangle”. Diabelski Trójkąt. Panowie przestrzegali nas, że dzieją się tam różne rzeczy, o których w następnych rozdziałach wspomnę.

2013-07-09 08.37.29.jpg

Dodatkowo dowiedzieliśmy się co nieco o mieszkańcach, gdzie możemy się udać, gdzie wstęp jest ograniczony (Fort Bliss, góry, pola minowe i inne różne dziwne miejsca w okolicy). Dowiedzieliśmy się co robić w razie zagrożenia, a także dostaliśmy informację, aby powiadomić o naszej działalności okoliczny komisariat policji. Najciekawsze jednak informacje musiałem doświadczyć na własnej skórze.

Wiemy wszystko…czas na powrót.

Wiedziałem, że droga do HQ nie będzie łatwa – rower dawał się solidnie we znaki mojej tylniej części pleców i wiedziałem, że to będzie ciężka przeprawa… nie wiedziałem jednak jak bardzo.

Pierwszy kilometr poszedł gładko… Niestety koła w moim rowerze przy kolejnym kilometrze odmówiły posłuszeństwa – pierwsza pana. Taavi przygotowany na taki obrót zdarzeń – miał przy sobie pompkę do opon. Podpompowane, jedziemy dalej. Niestety… powietrze po raz kolejny opuściło opony. Niestety miejscowa flora dawała się we znaki.

Pustowie porośnięte kaktusami sprawiało, że każda droga stawała się łożem fakira dla małych, obciążonych opon. Malutkie, drobne, średnie i większe kolce, leżące praktycznie wszędzie – niszczyły opony. Niestety, po 3-4 próbach dopompowania opon zmuszony byłem dalszą drogę przebyć pieszo z wielkim plecakiem na plecach. Koła przypominały bardziej prostokąt albo kwadrat. Zostało jakieś 4 kilometry….

Tego dnia byłem po raz pierwszy wystawiony na próbę wytrzymałości – tym razem fizycznej, ponieważ Taavi i Karl byli ze mną w tej drodze. Pokazali wielki gest nie zostawiając mnie samego na tej pustyni. Dzielnie szliśmy, prowadziliśmy nasze rowery prosto do naszej kwatery głównej.

Co dalej…?

 

Rozdział VII – El Paso – pierwsze zakupy w Walmarcie

Pierwsza baza wypadowa

Rozstaliśmy się zresztą naszej grupy i zostaliśmy zawiezieni, wraz z naszym całym bagażem do Motel6 w innej części miasta. Z tego miejsca zapamiętam przede wszystkim niesamowity widok na olbrzymie góry (a przynajmniej takie się wydawały), w rzeczywistości były one wysokości mniej więcej polskich Tatr – pasmo górskie miało wysokość około 2000-2100 metrów n.p.m. Uwielbiam chodzić po górach i wiedziałem, że któregoś dnia muszę się udać na wspinaczkę. Temperatura otoczenia, pustynia, góry, to wszystko wydawało się tak wielkim wyzwaniem, że nie wyobrażałem sobie przygody życia bez tak ekstremalnej wycieczki w góry.

Udało się nam zakwaterować, reszta dnia była bardzo pracowita, była to środa, godzina około południa. Do naszych zadań należało między innymi zrobienie prania (tak, przez cały tygodniowy okres treningu w Nashville nie udało się wyprać brudnych, przepoconych ubrań, nie było ku temu warunków, teraz już wiedziałem po co mi tyle par koszulek polo). Pranie? Zabawna sytuacja, ponieważ nigdy w życiu nie robiłem wcześniej prania, nawet w zwykłej pralce, a co dopiero tutaj. Nawet nie wiedziałem jak pralki działają, co gdzie wlać, co gdzie wsypać, co prać z czym, byłem generalnie mówiąc zielony w tym temacie. Na szczęście dużo bardziej doświadczony w tych realiach Taavi, wszystko, wraz ze szczegółami wyjaśnił. Byłem w kompletnym szoku wchodząc po raz pierwszy do „amerykańskiej pralni”. Po raz kolejny poczułem się jak w filmie – wielokrotnie widziałem w telewizji wielkie pomieszczenia z pralkami pakowanymi od góry – wszystko wydawało się obce. Wszedłem, kilka pralek, a obok automat na monety, który oferował za opłatą różne proszki, płyny, dla mnie wciąż zagadka. Na szczęście obok była osoba, która pokazała mi jak obsłużyć te maszyny, pierwsze pranie z głowy.

Pierwsze pranie

Po zrobieniu prania, wysuszeniu (trwało to wszystko błyskawicznie przy takiej temperaturze), nadszedł czas na obiad – wspólnie udaliśmy się do znajdującego się 200 metrów dalej Arby’s. Kolejna ikona amerykańskiej kuchni słynąca z burgerów wypełnionych kawałkami szarpanej wieprzowiny. Nie jadłem wcześniej ani tak przyrządzonego mięsa, a tym bardziej burgerów z takim wypełnieniem. Muszę przyznać, że smak kompletnie mi nie przypasował i od tamtego czasu ani razu nikt mnie nie namówił na szarpaną wieprzowinę. Najważniejsze, że byłem najedzony i gotowy do dalszych zadań.

Kolejny punkt podróży to duże, ostatnie zakupy, przed rozpoczęciem pracy. Taavi przekazał nam co powinno znaleźć się na naszej liście zakupów. Podstawową rzeczą był rower (do poruszania się z miejsca zamieszkania, do miejsca pracy i do wszelkich innych czynności), inne rzeczy to między innymi przeróżne akcesoria biurowe, zakup produktów spożywczych na 13,5 godzinny dzień pracy, a także dania, które jedliśmy na obiado-kolacje, po powrocie z pracy.

Pierwsze zakupy w Walmarcie

Walmart… był naszym celem. Dzięki doświadczeniu w kontaktach międzyludzkich naszemu szefowi podgrupy udało załatwić się w jakiś sposób podwózkę. Taavi przyjechał do Motelu w towarzystwie starszej pani i jej wnuka, przesympatyczni, bardzo mili i pomocni ludzie. Wielki VAN zabrał nas do Walmartu. W drodze praktycznie cały czas opowiadaliśmy swoje historie, o miejscach z których pochodzimy, o tym jak różni się Europa i USA, pamiętam także, że dałem wnukowi starszej pani polskie monety, był bardzo zdziwiony tym, jak one wyglądają, pamiętam, że porównał polską złotówkę do ćwierćdolarówki, miały niemal identyczny rozmiar.

Po dojechaniu do sklepu i wejściu do środka czułem się, jak w polskim Tesco czy Auchanie, z tym, że powierzchnia była tak olbrzymia, że mogłaby spokojnie objąć 2 czy 3 sklepy, które są w Polsce. Standardowe wózki na monety, wejście na salę, kasy, wszystko było niemal identyczne. Byłem bardzo ciekawy owoców i warzyw, które znajdują się na tamtejszym warzywniaku. Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to malutkie marchewki, które jak się okazało, były podstawą mojej diety w ciągu dnia. Do tego zabójcze wręcz ceny wiśni czy czereśni – z tego co pamiętam było to 49,95 dolarów za kilogram. Zaciekawiły mnie też bardzo tanie awokado, mango czy jabłka, o ile pierwsze dwa owoce w niskich cenach nie zdziwiły mnie tak bardzo, o tyle ceny jabłek były już zaskoczeniem (gdzie na pustyni rosną jabłka?).

Kolejnym punktem zakupów były podłużne serki, z którymi pierwszy raz w życiu spotkałem się właśnie tam (obecnie można je kupić praktycznie w każdym markecie, wtedy nie były dostępne w Polsce). Wydawało mi się to dziwne, że akurat ten produkt stał się również podstawą mojego żywienia, jednak wszystko było przemyślane i sprawdzone, więc ufałem bardziej doświadczonym sprzedawcom.

Następnie przyszedł czas na zakupy biurowe – tutaj nie było żadnych zaskoczeń – wszystko było identyczne, jak w Polsce.

Ostatni, najtrudniejszy etap, czyli zakup roweru.

Z rowerem wiąże się jednak bardzo ciekawa przygoda…

Rozdział VII – Pierwszy dzień w El Paso

Rozdział VII

Pierwszy dzień w El Paso

Dotarłem na miejsce. Miasto, które przez 3 miesiące będzie moim domem, miejscem pracy, rozrywek, całym moim światem. Zatrzymaliśmy się w hostelu Motel6 którego zdjęcia na szczęście udało mi się wykonać. Pierwszy nocleg, emocje unosiły się w powietrzu, a mimo tego padłem i zasnąłem dosłownie w kilka minut. Czekałem na moment, w którym znajdę się w miejscu, do którego będę wracał codziennie przez dłuższy czas. Myślę, że to była pierwsza rzecz, która męczyła mnie od momentu przylotu do USA, brakowało mi miejsca, do którego mógłbym wrócić, bezpiecznej przystani od całego świata. Wszędzie dookoła obcy ludzie, których dopiero poznawałem, a spędzałem z nimi wspólnie tyle czasu, jak gdyby to byli moi przyjaciele od lat.

Noc minęła szybko, jak co poranek – wyścig, kto pierwszy wstanie z łóżka i dobiegnie do łazienki. Jeszcze nie był to mój czas, byłem ostatni, do czego się przyzwyczaiłem w świecie wyjadaczy porannego wstawania i biegów do łazienki. Po wyjściu i zbiórce dowiedziałem się, że nasza grupa będzie podzielona na kolejne podgrupy. Dowiedziałem się, że moje najbliższe 3 miesiące spędzę z 2 Estończykami – Taavim oraz Karlem – czyli dwoma osobami, z którymi w ciągu mojego pobytu w USA praktycznie nie miałem okazji rozmawiać, ani poznać. Możliwe, że podczas treningu w Nashville kilka razy przećwiczyliśmy nasze rozmowy sprzedażowe, jednak jeżeli chodzi o kontakty personalne to kompletnie nie znałem tych dwóch osób.

Pierwszy dzień był przeżyciem ekstremalnym jeżeli chodzi o pogodę. Różnica temperatury, która była między Nashville, a El Paso to było około 10-15 stopni Celsjusza. Na niebie nie było ani jednej chmurki przez cały dzień. 40-50 stopni panowało od samego rana do godzin wieczornych, zaczynało się lato, a mnie czekała operacja pustynna burza.

Heading out to the Highway

Podczas zbiórki padło pytanie – kto ma prawo jazdy? Cóż, okazało się, że byłem już wówczas kierowcą od 4 lat, wystarczyło. Dostałem zadanie specjalne – podjechać na lotnisko wynajętym przez Aive samochodem po pozostałą część drużyny, która jak się okazało później – dotarła do USA w późniejszym terminie ze względu na obowiązki studenckie, sesje i egzaminy. Po raz kolejny poczułem serce w okolicach gardła, przyspieszone bicie serca, spocone dłonie, kolejna przygoda, a jakże!

Pamiętam, że był to całkiem nowy Hyundai, bodajże model Accent, byłem niesamowicie podekscytowany tym, że będę miał okazję poprowadzić takie auto, w dodatku w Teksasie, na amerykańskich drogach. Wsiadłem za kierownicę, wow, poczułem się, jak w kokpicie samochodu przyszłości, elektronika dosłownie biła od tego samochodu. Pojawił się jednak pewien problem – samochód ten, jak i większość aut w USA miała automatyczną skrzynię biegów, a ja nie miałem najmniejszego pojęcia jak takie „ustrojstwo” funkcjonuje.

Po otrzymaniu wskazówek i objaśnień na temat skrzyni biegów udało mi się ją opanować w ciągu kilku chwil, jednak jak to z każdą nowinką – był stres i wątpliwości czy wszystko zrozumiałem. Jeszcze kilka miesięcy temu pewnie nie zrozumiałbym połowy słów, które do mnie mówiła managerka, jednak mijał już mój drugi tydzień w USA, więc język angielski stał się dla mnie czymś normalnym. Zabawne, że po tych 2 tygodniach rozmawianiu wyłącznie w języku angielskim moje myśli również powoli zaczęły być w tym języku. „Co powinienem teraz zrobić” było powoli zastępowane przez „What should I do now?”

Pierwszą część drogi na lotnisko spędziłem jako pasażer, wracać miałem jednak już jako kierowca. Każdy moment drogi jako pasażer spędziłem na obserwowaniu znaków, samochodów, jak funkcjonuje tutaj sygnalizacja świetlna i wszystkiego co mogłoby mi się przydać podczas jazdy. Czułem się trochę jak na nauce jazdy, doświadczałem tej nauki od nowa, w realiach Teksasu. Dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że podjechaliśmy także po drugi samochód, stąd też potrzebny był kolejny kierowca. Wysiadłem, coraz bardziej zestresowany, chwila oddechu i czas ruszać.

Ruszyłem gładko, zestresowany, ale pewny siebie – pierwsze światła, bez nowinek – zielone – jedziesz, czerwone – stoisz. Standard. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie kultura kierowców, a także sposób, w jaki rozplanowane było miasto – cała trasa była bardzo intuicyjna…aż do czasu.

Znak „STOP” – tutaj odczułem prawdziwą różnicę, poczułem się, jak w przysłowiowej dżungli. W Polsce znak STOP oznacza, że trzeba się zatrzymać i puścić pozostałe samochody. W przypadku USA znak STOP nie zawsze oznaczał STOP w dosłownym znaczeniu. Pierwszy raz za kierownicą uświadomił mi to bardzo przykładnie. Po dojechaniu do znaku STOP – zatrzymałem się i czekałem, aby przepuścić pozostałe samochody. Cóż… okazało się, że zostałem porządnie „strąbiony” przez pozostałych uczestników ruchu drogowego. Od tamtej pory wiedziałem, że znak STOP w USA oznacza, że pierwszeństwo przejazdu ma ten, kto pierwszy dojedzie do znaku. Spróbowałem sobie to wyobrazić w polskich realiach i ogarnąć mnie bardzo głęboki śmiech. Reszta trasy przebiegła już bez niespodzianek, udało się wylądować w Motelu, w którym czekała kolejna zbiórka i kolejne karty tajemniczej podróży zostały ujawnione, między innymi plany na najbliższe dni.

Moje pierwsze meksykańskie śniadanie

Po zbiórce, na której każdy dowiedział się, jakie ma zadania na najbliższe kilka dni, udaliśmy się wspólnie na pierwsze śniadanie. Na wspólny posiłek udaliśmy się do restauracji meksykańskiej bardzo blisko motelu, w którym nocowaliśmy. Zawsze lubiłem dobrze zjeść, a śniadanie w prawdziwej, meksykańskiej restauracji było czymś zupełnie nowym. Wiedziałem, że meksykańska kuchnia jest zazwyczaj bardzo pikantna. Pierwsze potrawy, jakie przychodziły mi do głowy to słynne Tacosy, Burrito, Guacamole czy Chili Con Carne. Wszystkie były podawane w tej restauracji, zdecydowałem się zjeść Taco, jako dodatek do tradycyjnego śniadania. To było naprawdę smaczne! Do dzisiaj brakuje mi takich smaków, jakie miałem okazje skosztować w tej restauracji, a także później w Taco Bell czy Chicos Tacos. Ta ostatnia knajpka swoją drogą była wyjątkowa jeśli chodzi o smak, ale o tym później.

Po śniadaniu zaczęła się wędrówka – rozpoczęła się od pieszego zwiedzania okolicy motelu – pierwsza wizyta na stacji/w sklepie, w którym udało się zakupić podstawowe rzeczy do pracy – m.in. mapę miasta, napoje – w takich temperaturach butelka wody to był niezbędny ekwipunek. Mapa miasta była jednak niezbędnym elementem mojej pracy, nigdy wcześniej, ani później, tak często nie używałem papierowej mapy.

Po długim spacerze i pierwszym zwiedzaniu okolic, każdy z nas zaopatrzony już w mapę i podstawowe rzeczy potrzebne do pracy, spotkaliśmy się po raz kolejny na spotkaniu całej grupy. Nasi menedżerowie zorganizowali dla nas nasze tymczasowe miejsca pobytu, każda podgrupa w innej części miasta. Moja grupa została oddelegowana do sprzedaży na terenie północno-wschodniego El Paso (Northeast El Paso). Spoglądałem na mapę, jakby miała mi wskazać drogę do zakopanego skarbu, po lewej stronie pasmo górskie – Franklin Mountains, po prawej stronie lotnisko cywilne, wojskowe i jak później się dowiedziałem – największa baza wojskowa na świecie – Fort Bliss.

Chciałem zobaczyć i poznać jak najwięcej miasta, które stało się moim domem na 3 miesiące. Interesowała mnie także rzeka – Rio Grande – jako fan westernów byłem niesamowicie podekscytowany całym miastem, całą okolicą. W międzyczasie dowiedziałem się, że rzeka w rzeczywistości przez większość roku jest tak naprawdę tylko wyschniętą dziurą w ziemi. Tylko w czasie obfitych opadów deszczu zamienia się w rwący potok. Interesujące było także to, że El Paso jest tak naprawdę miastem granicznym 3 obszarów – Teksasu, Nowego Meksyku oraz Meksyku, czyli druga strona miasta, po drugiej stronie Rio Grande – Juarez. Ciekawiło mnie w tym mieście praktycznie wszystko!

Rozdział VI – Pół świata samolotem, Pół kontynentu samochodem

Rozdział VI

Pół świata samolotem,

Pół kontynentu samochodem

Nashville, Tennessee.

Rzeczywistość czy sen? Gdyby mi ktoś przed tym wyjazdem powiedział, że najpierw przelecę olbrzymim samolotem na inny kontynent, a następnie przez jego połowę przejadę samochodem, to uznałbym, że ma bardzo wybujałą wyobraźnię. Rzeczywistość, która była jak sen.

Po spotkaniu udaliśmy się spakować nasze rzeczy przed wyjazdem, było nas łącznie kilkanaście osób – 3 Polaków, 2 Łotyszy i cała grupa Estończyków. Dla większości z nas był to pierwszy taki wyjazd, wszyscy jednak mieliśmy jedno zadanie – cieszyć się każdą chwilą, być optymistami, a przede wszystkim uwierzyć w siebie i swoje możliwości, ponieważ przeżywamy najlepszy dzień w naszym życiu. Today is the Best Day of my Life!

Do samego końca nie wiedziałem w jaki sposób mieliśmy się przetransportować z Nashville do El Paso. Ciężko mi było nawet obliczyć odległość, musiałem w tym celu podłączyć się do Wi-Fi, które było dostępne w lobby hotelowych, barach, restauracjach. Niestety mój telefon nie umożliwiał nawet wykonywania telefonów czy wysyłania SMSów, w USA telefony komórkowe funkcjonują nieco inaczej. Udało mi się dostać do Internetu, po wielu próbach, ustaliłem odległość w milach. Wyszła odległość 1300 mil autostradami, a właściwie Highway/Freeway, co po przeliczeniu dawało odległość około 2100 kilometrów. Sporo. Brałem pod uwagę możliwość kolejnego lotu samolotem, lub podróż samochodem przez kilka Stanów. Okazało się jednak, że transport odbędzie się za pomocą 2, lub 3 samochodów wyposażonych w dodatkowe miejsca do siedzenia, tak żeby ograniczyć koszty związane z wyjazdem. Była to świetna decyzja patrząc na to z perspektywy czasu – lot samolotem byłby na pewno dużo droższy od wypożyczenia 2 samochodów, poza tym przejechać przez niemal połowę Ameryki Północnej jest świetną przygodą i można obejrzeć wiele ciekawych miejsc po drodze.

Ostatnie spotkanie naszej drużyny w Nashville miało miejsce wieczorem, po zgromadzeniu się wszystkich osób 2 długie Chevrolety już czekały. Prezentowały się naprawdę niesamowicie, były praktycznie nowe, pełne wyposażenie, samochód pachniał nowością, automatyczna skrzynia biegów, co jest zresztą standardem. W USA ciężko spotkać samochody z manualną skrzynią biegów, z tego co zdołałem doświadczyć. Zamówiliśmy kilka Pizz, z tego co pamiętam z Domino’s Pizza, mam pamięć do logotypów, więc udało mi się zapamiętać ten szczegół. Przyznam szczerze, że to była dziwna pizza, zupełnie inaczej smakowała niż te, które jadłem w Polsce czy w Europie. Grube ciasto, z charakterystycznym posmakiem, jednak była bardzo smaczna, zwłaszcza, że to była pierwsza i jak się później okazało moja ostatnia pizza, którą jadłem będąc w USA.

Spakowanie samochodów poszło naprawdę ekspresowo, bagażniki w tych autach były naprawdę olbrzymie, tak samo zresztą, jak i one same. Najedzeni, przygotowani do drogi, ruszyliśmy. Wyjeżdżając pod osłoną nocy opuszczaliśmy powoli Nashville, z daleka widać było jeszcze drapacze chmur, wraz z upływem czasu zrobiło się jeszcze ciemniej, poza miastem była już noc i ciemność.

Nie pamiętam czy spałem w ciągu tej nocy w samochodzie, ale chciałem żeby jak najszybciej zrobiło się jasno, żeby można było zobaczyć co jest za oknem, obejrzeć trochę Ameryki, chociaż zza samochodowej szyby. Pamiętam, że pierwszy postój i śniadanie było w McDonald’s, jeszcze przed Dallas. Pierwszy Burger w USA i to na dodatek w McDonald’s, można było przewidzieć, że tak będzie. Przed zjedzeniem tego cuda, muszę przyznać, że nie wierzyłem za bardzo w teorie o różnicy w smaku Burgerów w USA czy innym miejscu na świecie. Byłem przekonany, że jem normalnego Burgera, jak w Polsce. Bardzo się zdziwiłem, wtedy to był najlepszy Burger, którego miałem okazję zjeść. Coś niesamowitego. Na drogę zakupiłem Big Blue – napój widoczny na zdjęciu. Był Big, ale Mistake, nawet nie dałem rady dopić tego do końca. Podejrzewam, że studenci Chemii mogliby na podstawie składu całkiem niezłą pracę naukową napisać. Dramat. Zakupy zrobiłem w dosyć popularnym w USA sklepie przy stacji Alon – 7Eleven. Kupiłem także pierwsze pocztówki, pamiątki. Czas ruszać dalej.

W ciągu dnia dotarliśmy do Dallas, mijaliśmy miasto, przejeżdżając przez wielki ciąg dróg, na wielu poziomach. Niesamowicie wyglądało miasto z tak bliskiej odległości – mnóstwo drapaczy chmur, to miasto tętniło życiem. Arterie autostrad i ulic wypełnione samochodami, korki, różnorodność samochodów, motocykli, wszystko wyglądało niesamowicie. W pamięć zapadły mi między innymi autobusy szkolne w żółto-czarnym kolorze z napisami po bokach pojazdu – „Dallas County School”. Wszystko zgadzało się z tym, jak przedstawiane to było w filmach. Niesamowite, właśnie miałem okazję wystąpić filmie, to jednak ja grałem główną rolę i to nie był film, a rzeczywistość.

Podczas drogi urzekły mnie także popularne 18-sto kołowce – ogromne ciężarówki. W Europie przód ciężarówek jest zazwyczaj płaski, raczej nie ma od tego wyjątków. W USA ciężarówki mają specyficzny przód, bardziej przypomina to przerośniętą lokomotywę, przód nigdy nie jest spłaszczony. Wiele z tych olbrzymów miało przeróżne grafiki, którymi były ozdobione, bardzo często motywem przewodnim były: koń, orzeł czy motyw amerykańskiej flagi. TIRy wyglądały, jak popularna ciężarówka Coca-Cola, świetny styl i gust jeżeli chodzi o samochody, to trzeba Amerykanom przyznać.

W trakcie trasy czas mijał bardzo szybko, obserwowałem jak otoczenie, pogoda i roślinność zmienia się w trakcie tej drogi. Z zielonych, zarośniętych i pięknych terenów w Stanie Tennessee oraz Arkansas natura stawała się coraz bardziej jałowa, było coraz cieplej, za oknem pola były stopniowo zastępowane przez półpustynie. Teksas prezentował się niesamowicie, chciałem wyjść chociaż na moment z samochodu, przejść się po tych dzikich terenach, ciekawość brała górę, jednak musiałem dotrwać do pierwszego postoju i noclegu. Podejrzewam, że gdyby ja kierował ten samochód, to podróż mogłaby zająć dobry tydzień, byłbym ciekawy wszystkiego dookoła i co chwila robiłbym postoje.

Zatrzymaliśmy się w jednym z Hostelów koło drogi głównej, niestety nie pamiętam jego nazwy. W trakcie tej drogi starałem się robić jak najwięcej ciekawych zdjęć, jednak z perspektywy czasu to i tak było za mało. Zjedliśmy kolejną kolację, w tym miejscu również był szwedzki stół, więc zabrałem się za zbieranie ciekawych posiłków. Po kolacji praktycznie od razu nadszedł czas na sen – pamiętam, że to była dosłownie chwila. Zasnąłem, a za chwilę już się obudziłem, wyścig do łazienki i kto pierwszy na śniadaniu. Cały czas przyzwyczajałem się do nawyków, które były potrzebne w tej pracy. A wyścig – kto pierwszy, ten lepszy w łazience – był tak kuriozalny, że sam z siebie się śmiałem gdy weszło to w krew. Warto też wspomnieć, że wszystkie budziki i zegary na telefonach musiały być zsynchronizowane, aby szanse były równe. To były naprawdę szybkie pobudki i wejście w dziennym tryb funkcjonowania.

Po śniadaniu zebraliśmy się ponownie, trochę wygłupów, śmiechów, dowcipów, poznawania się z zresztą grupy i ruszyliśmy już bezpośrednio do El Paso. Po drodze widać było coraz mniej roślin – kaktusy i krzewy zastępowały drzewa. Zaczęły się pojawiać olbrzymie wiatraki generujące prąd, było ich dosłownie setki, wyglądały w takich ilościach aż dziwnie. Zastanawiałem się dlaczego postawionych ich jest tutaj aż tyle, przecież to teren pustynny, suchy, moje wątpliwości rozwiały się bardzo szybko. Dosłownie i w przenośni – rozwiały się.

Piękne słońce zaczęło ustępować miejsca chmurom, zrobiło się bardzo ciemno. W środku dnia zapanował mrok, zebrał się bardzo silny wiatr. Chmury, które się pojawiły nie zwiastowały niczego dobrego. Zaczął padać deszcz, na początku delikatnie, były to jednak ogromne krople, stawały się coraz bardziej regularne, pojawiły się pierwsze pioruny, błyskawice. Deszcz przemienił się w grad, burza była coraz silniejsza. Spojrzałem – gdzie jest słońce? Okazało się, że jest malutkim okręgiem za gęstymi chmurami, można było na nie patrzeć, przypominało to trochę zaćmienie Słońca. Nigdy nie przeżyłem wcześniej tak potężnej burzy, cieszyłem się, że samochód dzielnie znosi przeszkody i śmiało transportuje nas do El Paso.

Po burzy pojawiła się na niebie niesamowita tęcza. Była ogromna! Po takim załamaniu pogody powrót słońca i upału nie był łatwy do zniesienia. Pomimo pięknych okoliczności przyrody, które były za oknem – powietrze było bardzo ciepłe, bardzo wilgotne. Na szczęście w samochodzie była klimatyzacja i tak się tego nie czuło. Po drodze minęliśmy także rzekę – Colorado River. Zastanawiało mnie jak wyglądają rzeki w taki ciepłym klimacie, niestety – prócz tabliczki, samej rzeki nie dane mi było zobaczyć.

Obok wiatraków pojawiły się także szyby naftowe, wyglądało to wszystko kuriozalnie – za oknem było widać kilka rzeczy. Pojawiły się góry, teren wokół wypełniony był wiatrakami i szybami naftowymi. Pomiędzy nimi było mnóstwo wolnej przestrzeni porośniętej przez kaktusy i dziką roślinność, tak to był ten dziki zachód, w końcu. Na potwierdzenie tego co widziałem były także rancza, na których hodowane było bydło. Nie były to krowy, jak na polskiej wsi – to były wielkie rogate stwory. Szerokość ich rogów była absurdalna, do dzisiaj zastanawiam się, jak one dają radę utrzymywać głowę w takiej pozycji. Różnica w smaku Burgerów wyglądała na wyjaśnioną – chodziło nie tylko o przepis i sposób przyrządzenia, ale przede wszystkim o główny składnik.

Podróż dobiegała końca, za oknem pustynia, a na horyzoncie pojawia się miasto. Nie było ono jednak tak wysokie i doniosłe, jak Dallas czy Nashville. El Paso nie ma zbyt wielu wieżowców czy nawet bloków. W trakcie mojego pobytu policzyłem dosłownie kilka wyższych budynków należących do większych korporacji czy banków, jak na przykład charakterystyczny wieżowiec Wells Fargo w centrum El Paso. Charakterystyczne są także 2 bloki. W całym mieście były tylko 2 olbrzymie bloki. Praktycznie całe miasto było bardzo niskie, większość budynków miało maksymalnie 3-4 piętra. Co za niesamowita zmiana – w Polsce większość populacji mieszka w blokach, znacznie mniej w domkach jednorodzinnych. Tutaj były praktycznie same domy i amerykańskie sąsiedztwa. I po raz kolejny – pustynia oraz skwar, który będzie mi towarzyszyć w najbliższym czasie.

El Paso, Teksas.

Rozdział VI – „Orzeł wylądował”

Rozdział VI

Orzeł wylądował

W Hotelu Marriott, a właściwie to… gdzieś pomiędzy

…To BYŁ szalony lot! Zdecydowanie jedno z bardziej ekstremalnych doświadczeń, które miałem okazję przeżyć. Tak więc, zlądowałem w końcu w Nashville, na lotnisku odebrałem cały bagaż, i to właśnie było to jedno z wielu ALE odnośnie aktualnej sytuacji. Jako, że spóźniłem się na pierwszy samolot musiałem się zorientować co się stało z bagażem i czy można zadzwonić po taksówkę do Marriota (takie miałem wskazówki od Managerki). Podszedłem do informacji dosyć już poirytowany ze zmęczenia i chęci odpoczynku po tym wszystkim zapytałem w perfekcyjnym angielskim gdzie jest mój bagaż, pokazałem bilet. Trochę marszu z bagażem podręcznym, który tylko taki z nazwy był i byłem na miejscu. Trochę to przypominało wyciąg narciarski – gąsiennice z różnymi kolorami walizek. Tworzyły jakiś dziwny eliptyczny kształt, na różnych brzegach rozstawiali się ludzie i czekali na swoją walizkę. Bardzo ciekawa i praktyczna rzecz, z wyjątkiem sytuacji gdzie czeka się na swoją walizkę ponad 30 minut zmęczony i pragnący kąpieli i łóżka z minimum 14 godzinnym snem. No właśnie… poirytowany poszedłem do Pani z informacji żeby zapytać się gdzie znajduje się mój bagaż. Okazało się, że był gdzieś przekazany do innego pomieszczenia i musiałem zasuwać z „bagażem podręcznym” na plecach. Życie samemu to zupełnie inna para kaloszy niż z kochającą rodziną czy przyjaciółmi, znajomymi, a to był dopiero początek…3,5 miesięcznej wędrówki.

Udało się odzyskać moje rzeczy załadowany po pachy, ledwo zipiący zwracam się do Pani z informacji czy mogę zadzwonić po jakąś taksówkę. Oczywiście, proszę telefon, w tym momencie wybuchłem śmiechem i zapytałem się jej czy może zadzwonić ona, bo ja ledwo widzę liczby na telefonie i chciałbym po prostu iść spać.

Pani z informacji zadzwoniła po taksówkę, przyjechał Pan Taksówkarz dużym VANem, powiedział że za darmo jeździ i pomaga podróżnym. Już było mi w tym momencie wszystko jedno, chciałem się znaleźć w tym Marriocie i iść spać. Załadowani ruszyliśmy, pierwsza przejażdżka Dodgem-Taksówką była interesująca, zwłaszcza, że kierowca puszczał Guns’n’Roses – Welcome to the Jungle. Poczułem się, jak w wielkiej dżungli, nie powiem.

Dojechaliśmy pod Marriott, patrzę – SZOK, najlepiej „odje…” hotel jaki w życiu widziałem. Kilkanaście pięter, klasyczny dzwoneczek na portierni. Witamy w Ameryce! Podchodzę do lady, zapytałem o możliwość wykonania telefonu, pełna kultura. Udało się dodzwonić do Aive, sukces, myślę – zaraz się pojawi i pokaże gdzie mam się ulokować. Absolutnie wykończony udało mi się dowiedzieć, że pomyliłem Hotel Marriott z Marriott Residence Inn. Kolejna nauczka na przyszłość – nie wszystko jest takie jak ludzie mówią, a wyobraźnia i rzeczywistość to udowadniają. Często jest jednak zupełnie inaczej.

Załamany spytałem się taksówkarza czy mnie tam zawiezie, dopłaciłem mu, w końcu dostałem się na miejsce. Powiedział, że nie ja pierwszy byłem jego klientem i że w sumie z tego żyje, bo jest dobry dla ludzi. To było ciekawe podejście do biznesu i pierwsza osoba, z która spędziłem czas w USA pokazała mi, że na wszystkim można zrobić biznes, bardzo mi to wtedy pomogło i do dzisiaj pomaga.

W końcu trafiłem do Marriott Residence Inn – domki 1-piętrowe z pełnym wyposażeniem, piękna sprawa, wejście na kartę, pełen wypas na stołówce, ale o tym troszkę później, bo jedzenie w Ameryce to kolejna rzecz, która pewnie będzie wymagała kolejnych rozdziałów albo uzupełnień.

Totalnie wyczerpany z wlekącą się za mną wielką torbą podróżną na kółkach i moim dzieckiem wówczas – „bagażem podręcznym” na plecach ruszyłem na powitanie. W końcu znajoma twarz, ktoś, komu zaufałem i dałem się namówić na podróż życia. To było niesamowite – nagle po tych wszystkich doświadczeniach podróży samolotem zobaczyłem kogoś kogo znałem dłużej niż 24 godziny, a tak naprawdę do dzisiaj nie wiem ile ten lot trwał. Aive przywitała mnie i była zdziwiona co zajęło mi tyle czasu, bardzo chciałem opowiedzieć po kolei ze szczegółami co mnie spotkało, ale marzyłem tylko o jednym – o spaniu, długim spaniu.

Pierwszy poranek… w Ameryce

Jedyne instrukcje, jakie otrzymałem i które zapamiętałem brzmiały – 5.59 pobudka i o 6.00 na śniadaniu. Uznałem to za żart, ale nie zdawałem sobie sprawy, jak to szalenie wyglądało naprawdę… Półprzytomny zostałem obudzony poprzez krzyki, dźwięk około 5 budzików, które należały do osób, które zamieszkiwały ze mną apartament. Na początku nie wiedziałem co się dzieje, pierwszy wybiegł bez koszulki spod prysznica, potem kto pierwszy kolejny do kąpieli, kto szybciej się ubierze i wyjdzie z domu. Wtedy byłem w szoku… ale dowiedziałem się, jak będzie wyglądała moja praca przez najbliższe 12 tygodni.

Po pierwszym wyjściu z pomieszczenia, rano, kompletnie zaspany, świeci mi słońce na twarz. No tak… gdzie jest mój filtr UV? Pewnie w którejś z miliarda bocznych kieszeni mojego wielkiego bagażu. No cóż… kiedyś się znajdzie, pomyślałem i udałem się na pierwszy śniadanie. Do dzisiaj nie wiem czy zamknąłem te drzwi od mieszkania, ale pewny jestem, że wyszedłem ostatni…. No tak, Nowicjusz…

Pełne słońce, skwar, dziwnie się czułem, idąc na pierwsze śniadanie. Coś jak, kto oglądał film – „Logan’s Escape”, polski tytuł to „Ucieczka Logana”. Bardzo stary film science-fiction. Byłem totalnie w innej rzeczywistości, w innym świecie, na innej planecie, a przynajmniej na drugim końcu tej planety, co było jednak prawdą. Wchodzę do stołówki, szukam znajomych twarzy – nie znalazłem – byłem głodny i zaspany. Spytałem się obsługi co mogę zjeść i jakie tu są zasady – „Jasne, jedz co chcesz”, czyli szwedzki stół – wspaniale! Pierwsze co chciałem zjeść, to coś czego nie jadłem nigdy. Do głowy przyszły mi od razu Pancakesy w syropie klonowym i płatki owsiane z mlekiem. I to był mój pierwszy posiłek. Zasiadłem do pierwszego American Breakfast, samemu, z pełnym zestawem nowych dań, których nie miałem okazji w prawdziwym wydaniu skosztować. To było niesamowite. Do dzisiaj brakuje takiego śniadania, no i oczywiście PRAWDZIWYCH BURGERów, których jeszcze w Europie nie miałem okazji skosztować. Do Burgerów wrócę później, bo o tym smaku można pisać i pisać.

Zjadłem, szczęśliwy, pobudzony trzema kawami, ruszyłem ku wyjściu ze stołówki, po drodze zabrałem na drogę jednego „Homersowskiego” pączka i wyszedłem na zewnątrz, pełne słońce.

Tam spotkałem moją ekipę, czekali, jak reszta studentów za transportem, a konkretnie – autobusem, który przyjeżdżał równo o 6.30 każdego dnia. Przyszedłem, przywitałem się i kilkukrotnie pytałem się o imiona ludzi z mojej grupy. Oczywiście niewyspany, zmęczony, udało mi się tylko zapamiętać imiona Managerów i Polaków, którzy ze mną wtedy byli – Aive, Kaarel, Kaspar, Taavi, Agata i mój imiennik – Przemek. Gdziekolwiek jesteście, cokolwiek robicie – THAT WAS AMAZING SHOW BY BOOMERANG TEAM !

Nie wiedziałem gdzie jadę – to była jedna, wielka niespodzianka. Okazało się, że wsiedliśmy do typowego „polskiego” PKSa i ruszyliśmy w stronę Nashville. Mijałem amerykańskie miasto – drapacze chmur z odległości, miasto, autostrady, drogi, estakady, które sięgały przecinaniu się kilku różnych dróg, wszystko w jednym punkcie, na różnych wysokościach. To było niesamowite, porobiłem wtedy kilka niewyraźnych zdjęć po drodze, wiem że były tragicznej jakości, ale chciałem po prostu zrobić zdjęcia, na tyle, na ile mogłem.

American College – Tennessee State University

Nasza droga zakończyła się na jednym z uniwersytetów w Nashville, studenci z całego świata wysiadali w jednym miejscu. Wszyscy biegli na teren Kampusu. Sam przyłączyłem się do tego maratonu i biegłem razem z nimi, w grupie siła, jak to mówią. Zaczął się pierwszy dzień szkolenia, wykładów, ćwiczeń, spotkań. Nie wiem tak naprawdę ile poznałem tam osób, ale myślę, że można to określić kilkadziesiąt, a może i kilkaset osób, z różnych części świata. Każdy przyjechał przeżyć swoją przygodę życia i spełnić swój „American Dream”.

Mijały kolejne dni ćwiczeń, przyzwyczajania się do pracy, poznawania nowych osób. Pamiętam, że najzabawniejszy był konkurs polegający na bieganiu wokoło jednej z fontann, coś cudownego, nie dziwne, że podczas tego wyjazdu schudłem ze 140 do 110 kg. Swoją drogą to właśnie ten wyjazd, ta przygoda udowodniła mi, także w przyszłości, że można zrzucić nie 30kg, ale nawet i 50 kg, bo nigdy nie wiadomo co życie może przygotować za niespodzianki. Nigdy nie wiadomo kiedy przyjdzie moment, że człowieka spotka coś, co sprawi, że wróci do dawnej wagi, a nawet przytyje dużo więcej. Najważniejsze to umieć walczyć i wiedzieć kiedy jest ten „krytyczny moment”.

Od momentu przybycia do USA, aż do końca wyjazdu ani razu nie wyspałem się tak, jakbym chciał się wyspać. Przez pierwsze kilka dni miałem wrażenie, że gram w jakąś grę i po prostu przechodzę Tutorial. Nie wiedziałem tylko jak długo ten okres testowy potrwa.

Sam teren Campusu był niesamowity!

Zawsze byłem fanem filmów o studentach z Ameryki – czerwone kubki z przeróżną zawartością, śliczne, młode studentki, zabawa na całego, domówki i cokolwiek dusza zapragnie. Te atrakcje jednak spotkały mnie dopiero na koniec wyjazdu. Teraz liczyło się to, żeby jak najwięcej opanować umiejętności kontaktu z potencjalnym klientem, jak i rozmów w tematyce sprzedażowej, tricków i innych przydatnych umiejętności w mojej pracy.

Nie zapomnę wielkich korytarzy, zapełnionych studentami z całego świata, każdy ze swoimi książkami, sprzedawali swoim kolegom różne zestawy książek, które były w ofercie. Nawzajem podchodziliśmy do siebie i prowadziliśmy dialog, po każdej rozmowie każdy mówił co było dobrze, a nad czym trzeba popracować. Pierwszy raz spotkałem się także z „poidełkami” z wodą praktycznie na każdym korytarzu, wcześniej nie widziałem na żadnej szkole/uczelni takich atrakcji. Najbardziej jednak zaskakującą rzeczą jaką zobaczyłem były OLBRZYMIE pisuary! Mają rozmach, trzeba przyznać.

Wild, Wild West

Po kilkunastu dniach szkolenia nadszedł ten moment – spotkanie grupowe, koniec szkolenia, treningów, czas na prawdziwą przygodę. Każdy z nas dostał swój wielki, ciężki plecak na książki i wszystkie potrzebne rzeczy. Po zapakowaniu tego olbrzyma, jego ciężar całkowity mógł przewrócić kogoś, kto nie miał odpowiednio dużo siły. Wszyscy spotkaliśmy się w jednym miejscu, czekaliśmy na decyzję co dalej, gdzie będziemy sprzedawać, każdy z nas był podekscytowany i niezwykle optymistycznie nastawiony. Nic dziwnego – czekało na nas nieznane!

Aive otrzymała informację o miejscu, w którym będzie się działa akcja naszych przygód. Na swój sposób, zagadkowo wtajemniczała nas w realia miejsca, do którego zmierzamy już z samego rana. Zaczęło się od informacji o kowbojach – już czułem, że to będzie południe USA. Kolejna informacja tylko potwierdziła moje przypuszczenia – Stan Samotnej Gwiazdy – „Lone Star State” – czyli Teksas! Niesamowite! Zawsze byłem fanem Westernów, spaghetti-Westernów i informacja, że będę w miejscu, w którym działy się wydarzenia z tych filmów, jeszcze bardziej oddziaływała na wyobraźnię. Fantastycznie!

Potem kolejna wskazówka – miasto graniczne z Meksykiem. Miasto bliźniacze do Juarez. Przypomniała mi się od razu gra – Call of Juarez, całkiem niezła swoją drogą, sporo też czytałem o kartelach właśnie z Juarez. Zapowiadało się naprawdę niezwykłe lato… i w rzeczywistości takie było.

Dla potwierdzenia naszych domysłów – usłyszeliśmy ostatecznie decyzję.

Nasz cel to… El Paso, Texas

 

 

Rozdział VI – „Najdłuższy dzień w chmurach”

Rozdział VI

Dzień w chmurach

W Polsce

Lotnisko, pierwszy lot w życiu, 2 wielkie torby, dzień w chmurach, to czyste szaleństwo patrząc na te wydarzenia po tych x – latach. Ale z jakiegoś powodu coraz chętniej przypomina się i wraca do tych niesamowitych wspomnień. Wchodząc na teren lotniska czułem, że to będzie wielka przygoda, a to co na mnie będzie czekało zapewni mi wspomnienia na lata. Po oddaniu bagażu głównego i przejściu przez bramki z bagażem podręcznym udałem się w kierunku bramki, z której odlatywał mój samolot. Pierwszy był lot z Warszawy do Frankfurtu, następnie z Frankfurtu do Dallas w Teksasie, a ostatni lot to miejsce znane z Country i najlepszej Whiskey – Nashville, stolica stanu Tennessee. Cały lot miał trwać prawie 15 godzin, do tego dochodziły przesiadki, oczekiwanie, a jak się wkrótce okazało także panika… ale o tym za chwilkę.

Na samym terenie lotniska była prawdziwa masa ludzi, różnych narodowości, turyści lecący na wakacje, biznesmeni, muzycy, artyści, obsługa, każdy gdzieś zmierzał. Niektórzy mieli przed sobą miłe wakacje, inni latali w sprawach biznesowych, każdy miał jakiś swój cel, ja miałem jeden – dotrzeć na miejsce i nie zgubić się w wielkim świecie już na starcie. Do startu miałem jakieś 30 minut, skorzystałem z okazji i pozwiedzałem sklepy na lotnisku – dobrze powiedziane, mając na uwagę ceny, zastanawiałem się wtedy czy już jestem w innym kraju, a ceny są w innej walucie. Szok, szybko zawróciłem, chociaż w niektórych sklepach było sporo wyjątkowych rzeczy, które pewnie ciężko dostać w kraju, ja jednak miałem co innego w głowie – nadszedł czas, aby udać się do pierwszych bramek i wsiąść do „latającego ptaka”.

W kolejce stało kilka osób, każdy ze swoim bagażem oczekiwał wejścia na pokład. Po odprawie udałem się wzdłuż korytarza, który prowadził bezpośrednio do samolotu. Pierwsze kroki, samolot w wewnątrz wydawał się taki malutki, chociaż ja sam do niskich nie należę – praktycznie cały czas musiałem schylony przejść przez środek, między rzędami siedzeń. Z każdej strony były po 2 miejsca siedzące, oddzielone przejściem, malutka przestrzeń. Po odnalezieniu mojego fotela ułożyłem bagaż i pozostało mi tylko czekać…

Przed samym startem było kilka komunikatów, a także wyszła Stewardesa, która wygłosiła swoją formułkę dotyczącą kwestii bezpieczeństwa, dróg ewakuacyjnych oraz wyposażenia ratunkowego w samolocie. Tak zestresowany muszę przyznać, że ktoś mówiący o ewentualnym wypadku, było nieciekawą zapowiedzią lotu. Założyłem słuchawki, odpaliłem zestaw piosenek, które zaplanowałem przesłuchać. Pamiętam, że wtedy wyszedł album Eliminatti Tedego, którego wówczas bardzo dużo słuchałem, nie zapomniałem także o Iron Maiden. Tak naprawdę miałem ze sobą muzykę z każdego gatunku, na każdy start samolotu była przeznaczona inna piosenka. Pierwszą było „P.J.L. Dalej”. Z tą piosenką zaczęła się przygoda. Ostatnie chwile w Polsce na najbliższe 3,5 miesiąca. Start…

I to dziwne uczucie…. Dla jednych start samolotu to codzienność, dla innych to wakacyjne skojarzenie, jeszcze inni muszą się solidnie znieczulić alkoholem żeby wsiąść na pokład i wystartować. Ja podszedłem do tego bez stresu, jak na Rollercoasterze (których zresztą nienawidzę), jako atrakcja, którą właśnie przeżywam. To była chwila, ciśnienie, zatkane uszy, po kilku minutach żucia gumy przeszła (świetna metoda – polecam). Byłem już w chmurach, świeży, gotowy na przygody. Lot minął bardzo szybko, przy takich emocjach to była dosłownie chwila. Jest kilka rzeczy, które z niego zapamiętałem – kawa podawana przez obsługę w samolocie i przydział 2 małych wafelków Prince Polo… ale był także widok za oknem, niesamowity. Na początku widać było Warszawę z góry, widać było wyraźnie Wisłę, większe budynki, potem wszystko stawało się coraz mniejsze, było coraz dalej. Po chwili były już widoczne obłoczki za oknem, jak na wyciągnięcie ręki.

W Niemczech

Przyszedł czas na pierwsze lądowanie – informacja w samolocie – będziemy lądować. Stres wrócił i zasadnicze pytanie – gdzie się udać po wyjściu z samolotu? Lądowanie, podobnie jak start było dosyć stresujące, ale na szczęście przebiegło szybko i bez problemów. Kolejny korytarz… i ulga! Byłem na ziemi, Niemcy, Frankfurt, po wejściu na lotnisku doznałem ciężkiego szoku. To było olbrzymie lotnisko, w których kursowały autobusy między różnymi Terminalami, różnymi budynkami i miejscami. Naprawdę szło się tam zgubić, na szczęści była informacja dla podróżujących. Udałem się tam natychmiast po informację gdzie mam się udać żeby kontynuować moją dalszą podróż. Była to też szansa, aby porozmawiać z kolejną osobą po angielsku – czas wypytać o potrzebne informacje i w drogę. Przedstawiłem swój bilet, zapytałem w którą stronę mam się udać i poszedłem do odpowiedniego miejsca na tym gigancie.

Oczywiście, jak można było się domyślać – zgubiłem się już po przejściu kilku korytarzy pełnych ludzi. Wszedłem na niższy poziom lotniska, w miejscu gdzie kursowały autobusy i zapytałem pierwszej napotkanej osoby, która pracowała na lotnisku. Zwróciłem się do Pana, który zajmował się sprzątaniem terenu. Zapytałem o drogę po angielsku, jakież było wielkie moje zdziwienie, gdy odpowiedział – „Nie męcz się, musisz iść tutaj, tutaj i tutaj”. Płynną polszczyzną. Cóż, Polaków można spotkać wszędzie na świecie i właśnie miałem tego pierwszy przykład. Podziękowałem za pomoc i udałem się dalej.

Dotarłem, mój terminal, moja bramka. Wiedziałem, że jestem we właściwym miejscu – mnóstwo studentów z różnych krajów świata – byli między innymi Polacy, Estończycy, Łotysze, Litwini. Estończyków poznałem od razu po specyficznym akcencie, który miałem okazje poznać w trakcie ćwiczeń m.in. z Aive. Wszyscy czekali na przygodę życia, dla niektórych to był pierwszy raz, dla innych to była okazja, aby sprawdzić się w roli Managerów i przewodników. Nie spotkałem tam żadnej osoby, z którą miałem wcześniej kontakt. Usiadłem na foteliku i czekałem na wejście do samolotu.

Tym razem wiedziałem, że to już nie przelewki i przyszedł czas na poważną podróż przez ocean. Wiedziałem, że za chwilę wsiądę do olbrzymiej maszyny – Boeing 767, w porównaniu do Embraera 190, którym leciałem do Frankfurtu był prawdziwym gigantem. Długo myślałem o tym, jak będzie w środku, ile rzędów, no i podstawowe pytanie – Czy będę w stanie chodzić w środku prosto? Usłyszałem komunikat o otwarciu wejścia na pokład – ustawiła się całkiem spora kolejka, poszło jednak bardzo szybko. Tym razem wszystko było, jakby wsadzić otoczenie do wielkiego powiększacza przedmiotów – Tunel do samolotu, a po wejściu na pokład poczułem się jak w kinie. Olbrzymia przestrzeń – w pierwszej części samolotu była klasa biznesowa, odgrodzona od reszty różnymi zasłonami. Zastanawiało mnie zawsze jakie atrakcje mają linie lotnicze dla pasażerów Premium, kto wie, może kiedyś będę miał okazję się przekonać. Tymczasem udałem się w kierunku mojego miejsca w samolocie, bagaż podręczny na miejsce i zapinamy pasy, za chwilę ruszamy!

Rozmiar samolotu, jak wspomniałem, robił naprawdę ogromne wrażenie – kilkadziesiąt rzędów krzesełek, co mniej więcej 3-4 rzędy były umieszczone monitory, które wyświetlały szczegóły lotu. Samych siedzeń w jednym rzędzie było, z tego co pamiętam 2 – po bokach i 3 w środku, pomiędzy którymi były przejścia. Łącznie więc 7 miejsc siedzących w rzędzie. Pierwszy lot siedziałem przy samym oknie, po prawej stronie, w przypadku drugiego lotu siedziałem również po prawej stronie, ale na drugim miejscu od okna. Obok mnie usiadła starsza Pani, jak się później okazało z Niemiec. Była więc chwila na poprawienie umiejętności języka niemieckiego, jednak szło bardzo ciężko, miała straszny akcent i ani słowa po angielsku nie potrafiła powiedzieć, więc ratowanie się słówkami angielskimi w rozmowie po niemiecku nie szło zbyt dobrze. Podczas lotu kilka razu jeszcze podjęliśmy rozmowę, zapamiętałem tylko, że leciała odwiedzić rodzinę w USA i lata regularnie.

Linie American Airlines, którymi leciałem kojarzyłem głównie z filmów, tego dnia sam czułem się jakbym w takim filmie grał. Pasy zapięte, komunikat po angielsku i niemiecku oraz francusku, standardowo Stewardesy przedstawiły wyjścia ewakuacyjne itp., itd. Zrobiło się głośniej, silnik zaczął chodzić, potężny silnik, samolot powoli zaczął się przesuwać, widziałem w oknie jak coraz szybciej nabiera prędkości. Szum w uszach, odbijamy się od ziemi i przez dobre kilka minut, może krócej, może dłużej wznosiliśmy się w powietrze. Informacja pokazywała wysokość ponad 11 000 metrów, prędkość 1114 km/h, temperatura powietrza na zewnątrz -54 stopnie Celsjusza. Wow, te liczby robiły wrażenie. Właśnie czekało na mnie ponad 11 godzin w samolocie. Była to dla mnie najdłuższa podróż – z Frankfurtu do Dallas jest około 8000 kilometrów. Wyobraźnia i rzeczywistość wokoło zaczęły ze sobą współpracować i mój organizm zaczął się już powoli przyzwyczajać do otoczenia. Najgorsze jednak miało dopiero nadejść – zmęczenie zmianami czasu – JetLag, a także pewne komplikacje.

W Stanach Zjednoczonych

No właśnie komplikacje… Wszystko zaczęło się po wylądowaniu w Dallas, po tylu godzinach lotu czułem się jakby mnie ktoś wyprał w pralce przynajmniej 3 razy, w głowie się kręciło, a ja musiałem być w pełni sprawny żeby się nie zgubić w tym wszystkim.

Po lądowaniu nadszedł czas na odprawy, które trwały kilka godzin, co dodatkowo zmęczyło mój organizm. Pomimo przespania kilku godzin w samolocie byłem i tak wykończony. Odnalazłem niezbędne dokumenty, przeczekałem w kolejce do bramek, których było kilka. Poziom zabezpieczeń na lotnisku był oszałamiający – dokumenty kontrolowało kilka osób z amerykańskiej służby celnej, wszystkie bagaże podręczne, jak i pasażerowie byli kilka razy prześwietlani, na różne sposoby. Zapamiętałem między innymi dziwne urządzanie do wykrywania przedmiotów – oprócz tradycyjnej bramki z prześwietleniem odzieży było także olbrzymie okrągłe urządzenie, które zataczało wokół mnie okręgi zmieniając co jakiś czas płaszczyzny. Do dzisiaj mam wrażenie, że to była baza kosmitów, a nie port lotniczy. Wszystko przebiegło bez problemu, aż do teraz…

Samolot mi uciekł !

Tak, to się naprawdę wydarzyło, po przejściu przez bramki, na których spędziłem mnóstwo czasu, okazało się, że mój samolot do Tennessee odleciał dobrą godzinę temu. Wraz z całym moim bagażem. Zaczęła się panika spowodowana zaistniałą sytuacją i zmęczeniem. Zacząłem chodzić, biegać wzdłuż i wszerz poszukując informacji. Na szczęście nie byłem jedyny, co mnie trochę uspokoiło. Po podejściu do informacji uzyskałem informację, że nie ma żadnego problemu i polecę następnym samolotem. Ta wiadomość to było to na co czekałem, kamień z serca! Zostałem poproszony o bilety, dostałem na ich miejsce nowe, lot był przewidziany za 1,5 godziny, pozostało mi tylko czekać….

W międzyczasie porozglądałem się po lotnisku, klimat na zewnątrz był pustynny, ciepło było niesamowite, dominujące kolory to był zdecydowanie żółty oraz niebieski, żółty od terenów pustynnych wokoło, niebieski od błękitu nieba, ani jednej chmurki. Między różnymi częściami krążyła jednoszynówka, było to ogromne lotnisko, jednak nie zrobiło na mnie wrażenia takiego ogromu, jak w przypadku Frankfurtu – wszystko było bardziej rozciągnięte, nie było czuć tego tłumu ludzi. Wielkością całkowitą to lotnisko było znacznie większe od tego w Niemczech. Udałem się także w poszukiwaniu kontaktu, aby podładować mój telefon, który po kilkunastu godzinach w locie prawie stracił całą baterię. Wiedziałem, że po coś kupowałem przejściówki do kontaktów, jak się okazało zostały one w głównym bagażu, także moje plany na naładowanie telefonu całkowicie padły u podstaw. Udałem się także do kiosku – praktycznie wszystko było identycznie, jak w Polsce czy w Niemczech, z tą różnicą, że ceny były w dolarach, a co ciekawe podatek od nich naliczany był przy kupnie. Jak się później dowiedziałem – w każdym Stanie była inna stawka podatku. Udałem się także w miejsce, w którym były telefony oraz komputery, ucieszyłem się, że będę miał kontakt ze światem. O komputerach, które tam zastałem można powiedzieć jednym zdaniem – dobrze, że ten Windows 98 tam chodził, bo same jednostki centralne były schowane i okraszone napisem 0,25 centa/godzinę, a monitory mogły spokojnie pamiętać czasy DOSa. Zalogowałem się na jeden z portali społecznościowych i wysłałem pozdrowienia z Dallas do rodziny i części znajomych. Czas nieubłaganie się kończył, ostatni odcinek lotu, trwający niecałe 2 godziny. Szybko znalazłem się w samolocie, po przejściu z biletem nie było już żadnych bramek, ani sprawdzania. Znowu mała, ciasna maszyna – McDonnel Douglas MD83 – po 2 rzędy siedzeń po każdej stronie z dosyć szerokim przejściem pomiędzy. W samolocie byli praktycznie sami studenci z Europy, czułem że to już blisko…

Jedno co zapamiętam z tego dnia w locie to ciągły dzień. Przez ten czas, gdy byłem poza samolotami był cały czas dzień, dopiero gdy doleciałem na miejsce, do Nashville okazało się, że strefy czasowe dają się bardzo konkretnie we znaki, była noc. Mimo, że planowany przylot był na godzinę 18.25, to ostatecznie przez te opóźnienia byłem na miejscu około 1.00 w nocy. Po wyjściu z samolotu, odebraniu bagażu podręcznego i głównego byłem w kropce…

Rozdział V – „Wizyta w ambasadzie USA, przygotowania, czas pakowania” – cz. 2

Nauka, materiały, formułki – jedna wielka niewiadoma

Po powrocie z Warszawy nastąpił czas wielkiego przygotowywania się do podróży. Tak naprawdę nie wiedziałem do czego mam się przygotować. Jedyne informacje jakie posiadałem były takie, że czeka mnie mnóstwo pracy – zarówno fizycznej, jak i tej polegającej na prowadzeniu rozmow po angielsku. O ile przygotowanie fizyczne łatwo było rozplanować – treningi, biegi, ćwiczenia, o tyle ćwiczenia związane ze samą sprzedażą wymagały już co nieco sprytu. Będąc z ciągłym kontakcie z moją menedżerką z Estonii chciałem być jak najlepiej przygotowany do tego co mnie czeka. I muszę6 przyznać, że Aive doskonale wywiązała się ze swoich zadań – wielokrotnie trenowaliśmy rozmowy i tekst, który był przygotowany do rozmów z Amerykanami. Na początku moje zadanie polegało na zapamiętaniu dialogów, czyli tego co mam mówić – to była ta łatwiejsza część. Zdecydowanie najłatwiejsza… O ile wyuczenie się na pamięć formułek sprzedażowych zajęło mi maksymalnie tydzień, o tyle opanowanie tonu mówienia, mimiki twarzy czy postawy, którą miałem przyjąć to zdecydowanie zadanie na dłuższy czas, o ile nie na całe życie. Oprócz formułek i zdań, które musiałem opanować liczyły się także odpowiedzi, a te ciężko było tak naprawdę przewidzieć, chociaż muszę przyznać, że firma, która organizowała ten wyjazd była przygotowana na każdą ewentualność! To było coś! Byłem w totalnym szoku, gdy dostałem materiały do nauki – było tego kilka stron – oprócz podziału na kolejne etapy rozmowy, miałem także materiały dotyczące nauki ewentualnych odpowiedzi i jak na nie reagować. Będąc jeszcze w Polsce nie miałem tak naprawdę za bardzo pojęcia jak to wszystko ma wyglądać. Nie wiedziałem przede wszystkim jak będzie odebrane zapukanie do drzwi nieznajomego. To było dla mnie niezrozumiałe, że Amerykanie tak chętnie przyjmą mnie do środka i jeszcze ode mnie coś kupią. Mimo wszystko wierzyłem w słowa Estonki. Stwierdziłem, że skoro ktoś to robi to musi to działać – czysta statystyka. Tak naprawdę nie miałem pewności czy w ogóle uda mi sie cokolwiek sprzedać.

Intensywne przygotowania („SMILE! PSZEM!”)

Moje przygotowania tak naprawdę trwały w najlepsze od dłuższego czasu – nie wspominałem o nich wcześniej, ponieważ stwierdziłem, że były na tyle ważne, żeby poświęcić im osobny akapit. Same przygotowania trwały tak naprawdę od samego początku moich spotkań z Aive – spotykaliśmy się w różnych miejscach – zazwyczaj na terenie uczelni – UTP i UKW. Same ćwiczenia polegały przede wszystkim na odegraniu scenki pod drzwiami zwyczajnego Amerykanina. „<PUK> <PUK> Hi, how can I help you?” No i tutaj wchodził tekst, który uczyłem2 się i uczyłem – znałem go na pamięć, jednak ćwiczenia polegały nie na tym żeby powiedzieć formułkę – polegały na tym,żeby przyjąć odpowiednią postawę i mimikę do konkretnej sytuacji. Te ćwiczenia trwały przez dobry miesiąc, z przerwami, ponieważ Estonka przyjeżdżała do Bydgoszczy w różnych odstępach czasu. Mogę jednak śmiało powiedzieć, że jej poświęcenie związane z nauką procesu sprzedaży było naprawdę godne podziwu! Była niesamowicie zaangażowana, zwracała uwagę na każdy szczegół, każdy tik na mojej twarzy, każdy ruch ręką czy głową. Jednak oprócz formułki do zapamiętania i postawy podczas ćwiczeń kluczową rolę odgrywała szybkość mówienia oraz to jakim tonem wszystko mówię. Wielokrotnie byłem upominany, że mówię zbyt szybko, że się nie uśmiecham (SMILE! PSZEM!). Nauka była trudna – byłem przekonany, że umiem tekst i że wszystko jest dobrze, jednak zawsze było coś nie tak. Z czasem jak na to wszystko patrzę to śmiało mogę stwierdzić, że nauka z Estonką to najlepszy trening jaki mogłem sobie wyobrazić. Była wymagająca, zdecydowana i przede wszystkim wiedziała jakie umiejętności muszę opanować czy podszkolić. Wiedza, którą mi przekazała bardzo pomogła mi, gdy byłem już na miejscu, ale o tym wspomnę w dalszych rozdziałach.

Biegi, ćwiczenia

Ćwiczenia z Estonką były jedną z części treningu, drugą częścią były biegiprzygotowania związane z formą fizyczną. Byłem wielokrotnie ostrzegany, że praca, którą się podejmuję jest związana z ogromnym wysiłkiem fizycznym. Stwiedziłem, że czas się przygotować do tego wyzwania, żeby nie mieć później do siebie pretensji, że za mało zrobiłem przed wyjazdem. Wziąłem się więc za solidny trening – stwierdziłem, że skoro mam chodzić po domach Amerykanów to wypadałoby wziąć sprawy w swoje ręce. A właściwie nogi. Przed wylotem zorganizowałem sobie czas na bieganie – po uczelni, między treningami z Estonką. Biegałem m.in. Przy Parku Milenijnym niedaleko ulicy Fordońskiej (na biegi2zdjęciu most nad Wisłą), a także na górkach w mojej okolicy (Żwirki i Wigury). Są to miejsca w Bydgoszczy – zachęcam wszystkich do zapoznania się z tymi terenami, ponieważ są naprawdę warte uwagi. Biegałem tam przez czas moich przygotowań i mimo upałów warunki były naprawdę znośne. Oprócz biegania ćwiczyłem za pomocą hantelków – biceps, triceps, a także przysiady – ogólnie ćwiczenia na ręce i górne części ciała, ponieważ wiedziałem, że przede mną noszenie ciężkiego plecaka przez cały dzień. Starałem się ćwiczyń kilka razy dziennie, jednocześnie dbałem o to, aby nie nadwyrężyć mięśni. Chciałem zrobić wszystko, aby od strony fizycznej wypaść jak najlepiej.

Uczelnia…

Wyjazd się zbliżał, a tutaj 2 sesje egzaminacyjne przede mną… Niestety, jak powszechnie wiadomo, egzaminy na studiach, w sesji letniej, przebiegają w czerwcu, lipcu i wrześniu. Mój wyjazd przypadał od 31 maja do 10 wrz1eśnia, co sprawiało, że nie mogłem w nich uczestniczyć. Musiałem więc rozmawiać, dyskutować i przede wszystkim zaliczać wszystkie przedmioty przed oficjalnym terminem. Było to bardzo trudne – po pierwsze ze względów formalnych, a po drugie – nauka. Materiału do przestudiowania i wyuczenia było mnóstwo i muszę przyznać, że zaliczanie dwóch kierunków studiów w przeciągu praktycznie dwóch miesięcy stanowiło dla mnie dotychczas największe wyzwanie – teleinformatyka – VI semestr i zarządzanie – IV semestr – około 30 przedmiotów do zaliczenia. Robiłem co mogłem – dziennie zaliczałem 2-3 przedmioty, kułem po nocach, za dnia, w godzinach popołudniowych – udało się! Oczywiście nie wszystko. Został jeden egzamin na wrzesień i trzy zaliczenia, jednak byłem w miarę spokojny, ponieważ były to przedmioty na moim drugim kierunku – Zarządzaniu, a nie na teleinformatyce, na której robiłem wówczas 3,5-letnie studia inżynierskie. Sprawy poszły do przodu, to najważniejsze!

Pakowanie

poloStwiedziłem, że na kwestie związane z pakowaniem się do wyjazdu poświęcę osobny akapit, ponieważ nie było to takie proste jakby się wydawało. Przede wszystkim oprócz rzeczy, które były oczywiste jak spodnie, kurtka, skarpety, majtki moją torbę zajmowały koszulki polo – specjalnie na wyjazd, do pracy. Według zaleceń Estonki musiałem mieć przynajmniej jedną koszulkę na jeden dzień, a także przynajmniej dwie w zapasie. Na wszelki wypadek zaopatrzyłem się w CZTERNAŚCIE koszulek polo. Do tego, według zaleceń, miałem zabrać kilka par krótkich spodni – spakowane. Czapki z daszkiem, jednak miały to być zwykłe czapeczki, a nie FullCapy, które lubiłem nosić. Nie spodobał mi się ten pomysł, ale postanowiłem, że jak już zdecydowałem się na słuchanie zaleceń Aive to będę się ich trzymał do samego końca. Pakowanie zajęło niejeden wieczór – trwało to kilka dni. Co chwila nachodziły mnie myśli – „Czy na pewno wszystko spakowałem? Może coś jeszcze powinienem zabrać? Co mi się przyda?”.

Wyjazd? To już?!

Zanim zdążyłem się zorientować w końcu nadszedł ten czas – 31 maja 2013 – lotniskodzień wylotu – Warszawa Lotnisko Chopina. Z pomocą oczywiście ruszyli moi rodzice, którzy dzielnie wspierali mnie przez cały okres przygotowań i byli ze mną także podczas dnia, w którym przelecę Atlantyk i wyląduję na innym kontynencie. Z dala od wszystkich których znam, z dala od kogokolwiek bliskiego. Zostałem ja. Wyruszyliśmy z samego rana – wylot z Warszawy był o godzinie 6.30. Ruszyliśmy więc o godzinie 1.00 nad ranem. Droga była spokojna, bez przeszkód – minęła bardzo szybko. Moją głowę przejmowały wtedy tylko i wyłacznie myśli o tym, że nie zobaczę tych najbliższych mi osób przez tak długi czas. Wtedy było to dla mnie coś niesamowitego – wyruszam w nieznane – odkrywać nowe rejony świata. Podróż 4przede mną! Wiedziałem, że będę tęsknił, jak nigdy w życiu. Wtedy myślałem tylko o podróży. Myślałem o tym jakie przygody przede mną – gdzie wyląduję, co zrobię i przede wszystkim jak miną mi te 3,5 miesiąca. Wstyd przyznać, ale myślałem wtedy tylko o podróży, byłem strasznie ciekawy tego co mnie czeka. Ciekawy niewiadomej. Ciekawy nowych miejsc, nowych ludzi, całkiem innego miejsca. Kultury. Zachowania ludzi. Jak wygląda świat po drugiej stronie oceanu? Dojechaliśmy na miejsce – znowu Warszawa. Przypomniały mi się miejsca, które odwiedziłem podczas poprzedniej wizyty, jednak tym razem udałem się w miejsce zupełnie inne – lotnisko Chopina. Już po rozbudowie. Znaleźliśmy miejsce, wzięliśmy bagaże, udaliśmy się do sali głównej. Naczekaliśmy się trochę – dobrą godzinę, ponieważ byliśmy zbyt szybko – czekaliśmy dosyć długo. Pierwszym celem mojej podróży był Frankfurt w Niemczech.

Rozdział V – Wizyta w ambasadzie USA, przygotowania, czas pakowania cz. 1

Decyzja zapadła

Po spotkaniu Estonki z moimi rodzicami wszystko stało się już jasne – jadę, a właściwie lecę do USA! Zgoda moich rodziców była ostatnim punktem, który musiałem przejść przed wylotem do Stanów Zjednoczonych, a właściwie przedostatnim. Ostatnim krokiem były wszystkie formalności, opłaty i załatwianie wszystkiego, żeby mój wylot był możliwy.

Chwila! A co z moim paszportem?!”

Po uzyskanie informacji od Estonki, że jestem w programie i uzyskaniu wsparcia rodziców od razu zabrałem się za sprawy formalne związane z wyjazdem. Było tego mnóstwo – bilety lotnicze, wiza studencka, umowa o pracę, a także… paszport. Dopiero podczas załatwiania wszystkich dokumentów potrzebnych do wyjazdu zorientowałem się, że mój paszport akurat stracił ważność! Kolejna rzecz do załatwienia… Dzień po podpisaniu dla Estonki dokumentów związanych z pracą wyruszyłem do Urzędu Wojewódzkiego załatwiać sprawy paszportowe. Wszystko na szczęście udało się załatwić sprawnie, a paszport dostałem w przyspieszonym terminie. Nie spodziewałem się, że tak szybko uda się zdobyć nowy paszport – można powiedzieć, że miałem trochę szczęścia.

Paszport? Jest. Wiza? (…)”

Kolejnym krokiem , który mnie czekał było za2łatwienie spraw związanych z wizą. Miałem szczęście, że Estonka bardzo mnie w tym procesie wspierała – dała wszystkie informacje, które potrzebowałem, a także poinformowała mnie o dokumentach i opłatach, które muszę zrobić. Gromadzenie dokumentów to był kolejny dosyć długi krok, który musiałem zrobić. Jednym z dokumentów był druk potwierdzający to, że jestem studentem dziennym, innym był wykaz moich ocen w języku polskim i angielskim, a najważniejszym – umowa o pracę, którą otrzymałem przesyłką z Estonii – zaciekawił mnie szczególnie rozmiar papieru, na którym była ta umowa – jak się później dowiedziałem w Stanach Zjednoczonych mają zupełnie inne wymiary dokumentów. Żeby tego było mało potrzebowałem także potwierdzenia o autentyczności moich studiów od wykładowcy z mojego uniwersytetu. Do tego dochodziło także specjalne zdjęcie w nietypowym formacie, za które przyszło mi słono zapłacić. Załatwianie tych spraw także trochę zajęło, jednak najważniejsze jest to, że wszystko udało się załatwić na czas. Mógłbym się tutaj rozpisywać jak to musiałem po kilka razy jeździć na uczelnię żeby uzyskać właściwy dokument, jednak szkoda na to miejsca, poza tym wydaje mi się to mało interesujące. Przejdę więc dalej – Wiza J-1.

Jedziemy do Warszawy!”

Po złożeniu i wysłaniu wszystkich dokumentów i zapłaceniu opłaty za wizę czekałem na termin mojej rozmowy z konsulem. Czekałem, czekałem a w międzyczasie załatwiałem swoje sprawy w Polsce, o których napisze w części drugiej. W końcu jest – e-mail z zaproszeniem na rozmowę z Konsulem. Pierwsza myśl jaka przeszła przez moją głowę – „Jak to będzie wyglądać? Gdzie jest Ambasada? O czym mam rozmawiać?” Odpowiedź na ostatnie dwa pytania przyszła właściwie od razu – adres sprawdziłem szybko w Internecie, a o sam przebieg rozmowy zapytałem osobę, od której się to wszystko zaczęło – studentkę z Estonii. Jej odpowiedź bardzo mnie uspokoiła, ponieważ powiedziała mi właściwie wszystko to, co chciałem wiedzieć, co miałem powiedzieć, a zrobiła to w taki lekki sposób, że pomyślałem, że sprawy wizowe to dla niej dodatek do śniadania. Nie potrafiła mi jednak odpowiedzieć na to jak sama wizyta w Ambasadzie będzie wyglądała – musiałem tego doświadczyć na własnej skórze. Emocje narastały, a ja szukałem wsparcia wśród znajomych – nie chciałem tam jechać samemu – chciałem mieć z kim rozmawiać po drodze, żeby cały czas nie musieć myśleć o samej rozmowie z konsulem. Poza tym wiedziałem, że wyjazd do Warszawy to także fajna przygoda i okazja do zwiedzenia ciekawych miejsc. Napisałem więc do moich znajomych i szybko udało mi się skompletować „Wizową drużynę”.

Witamy w Warszawie!

W cztery osoby (chciałem je tutaj pozdrowić!) wyruszyliśmy moim samochodem z samego rana z Bydgoszczy w kierunku Warszawy. W trakcie drogi było dużo rozmów, dużo głośnej muzyki i dużo śmiechu – jednym słowem – wesoły samochód! Całą tą radość zagłuszał niestety stres i czas, który bardzo szybko leciał – do samej Warszawy udało się 3dojechać na pół godziny przed rozmową w Ambasadzie. Czasu było mało, a ja praktycznie w ogóle nie znałem tego miasta. Na szczęście w dotarciu do celu bardzo pomógł GPS, który swoją drogą miał nieaktualne mapy i trochę pozwiedzaliśmy miasto samochodem przed dotarciem na miejsce. 30 minut… stres, ciepło… 30 stopni – czyżby to była zapowiedź tego co mnie czeka w USA? Wtedy o tym nie myślałem – najważniejsze było dla mnie to, żeby dotrzeć na czas do Ambasady. Samochód zaparkowałem na parkingu dosyć blisko mojego celu. Wyruszyliśmy w czwórkę w poszukiwaniu budynku – wiedziałem na jakiej ulicy się znajduje, ale absolutnie nie miałem pojęcia jak tam trafić. Po 15 minutach spaceru i spytaniu jakichś 10-15 osób o drogę – udało się dotrzeć pod sam budynek.

Ambasada – kolejka na zewnątrz, kolejka wewnątrz, środki bezpieczeństwa.

Po dotarciu na miejsce byłem dosyć mocno zdziwiony – budynek z zewnątrz wyglądał całkowicie nie jak ambasada, raczej jak jakiś biedny sklep. Było tylko jedno wejście i jedno wyjście. Pod budynkiem było mnóstwo ludzi, a drzwi były bardzo mocno obstawione przez ochronę. Byłem całkowicie zaskoczony – zupełnie się takiego widoku nie spodziewałem. Myślałem, że sama ambasada będzie przypominać urzędy, lub inne miejsca, a tymczasem mało pokaźny budynek, który prezentował się zupełnie zwyczajnie. Dziwiło mnie także to, że od strony ulicy sam budynek prezentował się o wiele bardziej okazale – były flagi, mnóstwo zabezpieczeń – płot na kilka metrów i pewnie z milion kamer. „No nic.. ciekawe co mnie czeka dalej?” – pomyślałem i ruszyłem przez drzwi. Na wejściu od razu zostałem poproszony o podanie celu wizyty, pokazanie dokumentów potwierdzających cel wizyty, a także o wyjęcie wszystkich przedmiotów, które posiadam, na taśmę. Nigdy w życiu nie byłem poddany takiej kontroli – byłem w totalnym szoku! Okazało się, że nie mogę mieć ze sobą nawet telefonu. Zdziwiony wyszedłem i oddałem telefon moim znajomym, oni też nie kryli swojego zdziwienia, nawet się uśmiechnęli. Wszedłem z powrotem, przeszedłem przez bramkę, przez korytarz, kolejne pomieszczenie. Całkowicie ogłupiałem… tu 1nikogo nie ma, a przecież wchodziło tutaj mnóstwo ludzi. Gdzie oni się podziali? Byłem w kropce. Poczekałem chwilę, aż ktoś się pojawił po drugiej stronie szybki – w końcu uzyskałem informację, że jestem w złym pomieszczeniu i że powinienem przejść przez drugie drzwi. Cofnąłem się – faktycznie były i drugie drzwi – prawdopodobnie w tym całym stresie w ogóle ich wcześniej nie zauważyłem. Wchodzę i idę dalej przez korytarz, po schodach na dół, w końcu zaczęli pojawiać się ludzie i oznaczenia, wtedy już wiedziałem, że znajduję się we właściwym miejscu. Moim oczom ukazała się olbrzymia sala wypełniona ludźmi, telewizorami, materiałami reklamowymi dotyczącymi USA. We wszystkich telewizorach nadawane były filmy dokumentalne dotyczące geografii i historii Stanów Zjednoczonych, a lektorem był Ambasador USA w Polsce. Mówił płynnie po Polsku, jednak można było jednoznacznie stwierdzić, że jest Amerykaninem – po akcencie. Dostałem numerek do okienka – przede mną było około 20 osób – zasiadłem więc na jednym z miejsc siedzących w sali i czekałem na swoja kolej. Czekałem jakąś godzinę, może dłużej, może krócej. W końcu zostałem poproszony do okienka – przede mną, za szybką – konsul. Cała rozmowa przebiegała po angielsku – zostałem zapytany o to czy byłem wcześniej w USA, na jak długo chcę się tam wybrać, czy mam w Stanach rodzinę, a także co tam chcę robić. Odpowiedziałem szybko na pytania – „Nie byłem”, „Na 3,5 miesiąca”, „Nie mam”, „Sprzedawać książki edukacyjne”. Rozmowa przebiegła bardzo sprawnie i szybko – całość trwała może z 10 minut. Podziękowałem, pożegnałem się i zacząłem opuszczać budynek. Wyjście z budynku znalazłem o wiele szybciej niż wejście. Na zewnątrz czekali już moi znajomi, a ja zacząłem im odpowiadać na wszystkie pytania – a było ich niemało. Na zewnątrz było chyba z 35 stopni, grzało niemiłosiernie, a ja w w pełnym garniturze – myślałem, że się roztopię i będzie trzeba mnie szukać gdzieś wewnątrz marynarki. Zebraliśmy się i ruszyliśmy dalej zwiedzać Warszawę – odwiedziliśmy między innymi Pałac Kultury i Nauki, Łazienki Królewskie, a także Starówkę. Czas minął niesamowicie szybko, ale tak to już jest w dobrym towarzystwie. Zapakowaliśmy się w samochód i wyruszyliśmy z powrotem do Bydgoszczy. To był niesamowity dzień – pełen emocji, a przede wszystkim nowych doświadczeń. No i co najważniejsze – sama rozmowa w Ambasadzie poszła bardzo sprawnie i pozostało mi już tylko czekać na wizę…

Rozdział IV – Najtrudniejsza decyzja w moim życiu – Decyzja zapadła cz. 3

Język angielski – No problem!”

Rozmowa, którą odbyłem z Estończykiem bardzo mnie podbudowała – wiedziałem, że komunikacja z innymi w języku angielskim nie stanowi dla mnie żadnego problemu. Język więc nie był przeszkodą – im częściej się nim posługiwałem, tym stawało się to dla mnie łatwiejsze. Nie ma lepszego sposobu nauki języka obcego niż używanie go w codziennych rozmowach. Rozmawianie w obcym języku stało się dla mnie czymś całkowicie normalnym i prostym, a co najważniejsze sprawiało mi to niesamowitą radość.angielski

Sprawa jednak nie była taka prosta jeżeli chodzi o bycie tłumaczem, a to mnie w najbliższym czasie czekało. Po umówieniu spotkania moich rodziców ze studentką z Estonii czułem się dosyć zestresowany. Z jednej strony chciałem dobrze wypaść w związku z wyjazdem, jednak poważniejszą kwestią było to czy tej dziewczynie uda się przekonać do tego wyjazdu moją najbliższą rodzinę…

Say „Witam” to Mr. Translator”

Na spotkanie w roli tłumacza właściwie nie sposób się przygotować, wszystko dzieje się na bieżąco i na dobrą sprawę można się spodziewać tylko tego, że rozmowa będzie w tematyce wyjazdu i prawdopodobnie będzie mnóstwo pytań dotyczących kosztów, bezpieczeństwa i formalności. Nie wiedziałem tak naprawdę, jak to wszystko się potoczy.

Mój „dzień tłumacza” w końcu nadszedł – z Estonką umówiłem się już wcześniej i potwierdziłem, że zapewnię jej dojazd do mojego domu i z powrotem. Pomyślałem, że doświadczenia językowe związane z Bydgoszczą i ta łatwość komunikacji po angielsku mogłaby ulec ciężkiemu uszczerbkowi, gdyby próbowała dotrzeć na własną rękę do mojego domu. O ile w centrum nie ma problemu z dogadaniem się w obcym języku, to już w innych częściach miasta mogłoby być różnie. Postanowiłem, że trochę ułatwię jej pracę. Podjechałem więc samochodem na parking obok miejsca, w którym mieszkała i po krótkim przywitaniu wyruszyliśmy w krótką podróż po mieście – oczywiście podczas przejazdu do mojego domu opowiadałem trochę o tym co gdzie się znajduje i opisywałem najciekawsze miejsca na trasie przejazdu. Minęła chwila i już byliśmy na miejscu.

Rozmowa, niespodzianki i Mr. GOATmaster!”

Miałem nogi jak z waty – im bliżej domu tym stres wewnątrz mnie narastał – przypominałem sobie po cichu w głowie nowe słówka po angielsku, których się nauczyłem i które mogłyby zostać użyte w nadchodzącej rozmowie. Droga z samochodu do domu trwała może z kilkanaście sekund, dla mnie jednak wydawało się, że trwa ona o wiele dłużej. Klatka. Serce bije jak szalone, otwieram drzwi i teraz zostały już tylko schody. Minęła chwila no i jestem. Pan Tłumacz. Moi rodzice otworzyli drzwi, a ja z ich twarzy mogłem odczytać przede wszystkim zaciekawienie i nie ma co ukrywać – stres. Byli zestresowani chyba nie mniej niż ja. Przywitanie odbyło się bez tłumaczenia, bo zwroty takie jak „Dzień dobry” czy też „Hi, it’s nice to meet you” były raczej zrozumiałe. Po przywitaniu się przeszliśmy do dużego pokoju i wszyscy usiedliśmy przy stole. Moja mama zapytała – „Tea or Coffee?” – chyba nigdy nie czułem się tak dziwnie – pierwszy raz słyszałem, jak moja mama mówi po angielsku! Po szybkim przygotowaniu kawy przeszliśmy do rozmowy. Wszystko zaczęło się od przedstawienia się nawzajem – Estonka opowiedziała trochę o sobie, że studiuje i że to będzie już jej czwarty raz jeśli chodzi o podróż do USA. Tłumaczenie było bardzo proste i nie sprawiło mi żadnego problemu. Z angielskiego na polski – bułka z masłem, tak przynajmniej mi się wydawało. Moi rodzice byli bardzo ciekawi jak wygląda życie w Estonii, więc zapytali się gdzie ona mieszka, jak wygląda jej życie na co dzień. Z polskiego na angielski też poszło łatwo, ale na te tłumaczenia byłem już przygotowany, ponieważ to były pewne punkty rozmowy. Estonka odpowiedziała, że mieszka na farmie u rodziców i że ma mnóstwo zwierząt domowych, którymi się zajmuje razem z rodzicami. Przetłumaczyłem rodzicom i padło pytanie – „Jakie zwierzęta?”. Zapytałem, zastanawiając się po co taka informacja. Estonka zaczęła wymieniać te zwierzęta i nagle usłyszałem „GOAT”. Próbowałem sobie za wszelką cenę przypomnieć co to za zwierze to „GOAT”, nie potrafiłem. Tym gorzej dla mnie, bo studentka zaczęła opowiadać dużo o tych „GOATach” i że jest ich całkiem sporo na farmie. Tłumaczyłem, tłumaczyłem próbując omijać tłumaczenie nazwy tego zwierzęcia. Nagle mój tata mnie zaskoczył – „Jej rodzice hodują kozy!”. Ja zrobiłem takie wielkie oczy z zaskoczenia, że mój tata zrozumiał ją lepiej ode mnie. Zaczęliśmy się wszyscy śmiać z mojego „zaćmienia” i przeszliśmy już do konkretów.koza

Estonka opowiedziała moim rodzicom, że moja praca polegać będzie na sprzedaży bezpośredniej książek edukacyjnych dla dzieci i młodzieży. Tłumaczyłem wszystko – to, że praca odbywa się „od drzwi do drzwi”, że pracuje się 13,5 godziny, 6 dni w tygodniu. Moi rodzice od razu zapytali dosyć sceptycznie nastawieni – „Czy ludzie kupują i jak są nastawieni? I przede wszystkim czy jest to bezpieczne?” Przetłumaczyłem te pytania i usłyszałem to co wcześniej – Estonka pokazała czeki z USA wypisane jej przez rodziny, które kupiły od niej książki, następnie pokazała wszystkie opinie, które wypisały rodziny – był to głównie podziękowania. Pokazała także nagrody, które otrzymała za sprzedaż. Przetłumaczyłem rodzicom część opinii, które były w jej segregatorze, a rodzice patrzyli ze zdumieniem na te wszystkie przedmioty. Byli bardzo pozytywnie zaskoczeni, także zdjęciami, które pokazała im ta dziewczyna. Estonka opowiadała o tym, że praca jest bezpieczna i przytoczyła przypadki, kiedy rzeczywiście została dosłownie przepędzona spod domów rodzin amerykańskich, jednak były to wyjątki – ludzie tam z reguły są bardzo życzliwi i przyjaźni, a sama sprzedaż bezpośrednia jest tam czymś absolutnie normalnym, a ludzie są do tego przyzwyczajeni.

Kolejna część rozmowy dotyczyła kosztów i opłacalności takiego wyjazdu – Estonka od razu powiedziała, że wszystkie koszty są ponoszone przeze mnie i że tutaj nie ma żadnego wsparcia ze strony firmy. Nie zdziwiło to moich rodziców, ponieważ już im o tym powiedziałem wcześniej. Bardziej ich interesowało to ile i kiedy dokładnie trzeba zapłacić – zaczęliśmy wspólnie obliczać wszystkie koszty – bilet lotniczy w obie strony, wiza J-1, umowa o pracę, która kosztowała całkiem sporo, ze względu na formalności związane z samą pracą, pieniądze „na życie”. Koszty były całkiem spore – Estonka się z tym zgodziła. Padło więc pytanie – ile się zarabia ze sprzedaży i ile zarobiła dolaryta studentka. Dziewczyna zaczęła więc rozrysowywać wszystko na kartce, wszystko co mi przedstawiła na pierwszym i drugim spotkaniu. Wspomniała także, że nawet sprzedając 1 zestaw książek dziennie można sporo zarobić. Wspomniała także, że koszty jedzenia w USA są stosunkowo niskie, a koszty związane z samym mieszkaniem są symboliczne, ze względu na to, że studenci mieszkają u rodzin amerykańskich. Odpowiedzi satysfakcjonowały moich rodziców. Padło także pytanie – „Co jeżeli nic nie sprzedam i jeżeli sobie nie poradzę?”. Estonka odpowiedziała bez chwili zawahania – „Mało jest takich przypadków, a jeżeli są to firma znajduje automatycznie inną pracę za minimalną płacę.” Szybko sobie w głowie policzyłem, że to było wówczas 7,5 dolara/godzinę. Cena za dolara w tamtym czasie wynosiła około 3,30 zł. Łatwo więc policzyć, że w najgorszym przypadku, gdyby mi się nie powiodło zarabiałbym prawie 25 zł za godzinę. To już było coś. Po tym ostatnim pytaniu rodzice znacznie się uspokoili i kwestia samego wyjazdu była już raczej przesądzona – widziałem to po ich minach.

Do zobaczenia później współpracowniku!

Ostatnia część rozmowy dotyczyła formalności i kosztów związanymi z opłatami. Estonka wytłumaczyła kiedy, co i gdzie trzeba zapłacić. Przedstawiła cały proces – wyglądał proste, jednak wiedziałem, że to ogrom dokumentów i mnóstwo zainwestowanych pieniędzy. Byłem już na to przygotowany, wiedziałem że to tylko kolejny krok do sukcesu – trzeba przez to przejść! Rozmowa trwała przez prawie godzinę, a ja wraz z jej rozwinięciem przyzwyczaiłem się do roli tłumacza i po pierwszych 10 minutach czułem się jak ryba w wodzie. Kolejny kamień milowy za, kolejne doświadczenie, kolejne wyzwanie za mną. Czas na kolejne!

Po zakończeniu rozmowy pożegnaliśmy się z moimi rodzicami i ruszyliśmy w kierunku samochodu. Estonka była jak zwykle uśmiechnięta – widać było także, że bardzo polubiła moją mamę i tatę i powiedziała mi, że jestem niezwykłym szczęściarzem, że mam takich wspaniałych rodziców – w 100% się z nią zgadzam! Odwiozłem Estonkę na ulicę Gdańską, ustaliłem kolejne spotkanie i wysadziłem na parkingu, z którego ją odebrałem. To było niezwykłe popołudnie. Good Job Panie Tłumacz! 🙂

Zwyczajny Motywator

Często, gdy podejmujemy się jakiegoś wyzwania bardzo często zdarza nam się wyolbrzymiać jego poziom skomplikowania, sami budujemy sobie z małego płotka olbrzymi mur, którego już nie przeskoczymy tak łatwo. Można oczywiście go obejść, ale po co komplikować coś, co jest już dla nas wystarczająco trudne? W obliczu wyzwania starajmy się podejść do niego z dystansem, nie poddawać się, nie wmawiać sobie, że coś jest niemożliwe do zrobienia – jeżeli tak będziemy myśleć to tak będzie, bo do tego podświadomie dążymy. Zbudujmy sobie obraz tego, że udało nam się coś zrealizować, udało nam się podołać wyzwaniu – im skutecznie sobie wyobrazimy nasz sukces, tym łatwiej będzie nam go osiągnąć! To my, a konkretniej nasze podejście, decydujemy o tym czy nam się coś uda czy nie.