Z rowerami z Walmartu wiąże się bardzo interesująca historia. Wracając jednak do historii – zakupiłem – rozsądny wydawałoby się, solidny rower za 199 dolarów – czas do kasy. Kolejka na 3 osoby – szybko znalazłem się przed Mrs Cashier – co ważne – wziąłem paragon, który, jak się później okazało był moim bonem na 200 dolarów w tym sklepie. Nasze zakupy przewieźliśmy do naszej kwatery głównej (HQ) w Motel6 już rowerami. Dodam, że wtedy ważyłem 130 kilo + zakupy,więc droga była dla mnie niemiłosiernie trudna. Jednak to co mnie wtedy spotkało okazało się zaledwie zalążkiem problemu, który dolegał nie tylko moim czterem literom.
Po odstawieniu zakupów do HQ udaliśmy się do Panów ze Straży Pożarnej – droga, która na nas czekała to było około 7 kilometrów. Wszystko mogłoby pójść gładko, gdyby nie fakt obciążenia roweru własnym ciężarem + ciężar plecaka wypełnionego książkami, który spokojnie ważył kilka-kilkanaście kilogramów. Jechałem, dzielnie przed siebie, do celu, byle dojechać, ból nie był istotny. Czas wydawał się zatrzymać w miejscu, mimo że pokonywaliśmy kolejne kilometry. Ostatkiem sił dotarliśmy do siedziby Strażaków – Panowie powitali nas z wielkim szacunkiem, otwartością i zdziwieniem – co my tutaj robimy i co od nich chcemy – dla nich było to niecodzienne wydarzenie. 2 blondynów + 1 brunet, wszyscy bladzi jak ściana, nieopaleni – wyglądaliśmy jakby nas wyjęli z jakiegoś filmu.
Nasz Teamleader przedstawił całą sytuację, o tym, że jesteśmy Europejczykami, że przyjechaliśmy do Ameryki, aby pomóc młodym pokoleniom w edukacji nie ginąc od strzału z Shotguna przy okazji. Panowie zrobili dosyć zabawne miny, ale szybko przystąpiliśmy do omówienia mapy zagrożeń, dzielnic, których nie należy odwiedzać – nie tylko po zapadnięciu zmroku, ale także za dnia. Okazało się, że najniebezpieczniejszym miejscem w El Paso, prócz Old Town i południowych części miasta, jest miejsce o tajemniczej nazwie „Devil’s Triangle”. Diabelski Trójkąt. Panowie przestrzegali nas, że dzieją się tam różne rzeczy, o których w następnych rozdziałach wspomnę.
Dodatkowo dowiedzieliśmy się co nieco o mieszkańcach, gdzie możemy się udać, gdzie wstęp jest ograniczony (Fort Bliss, góry, pola minowe i inne różne dziwne miejsca w okolicy). Dowiedzieliśmy się co robić w razie zagrożenia, a także dostaliśmy informację, aby powiadomić o naszej działalności okoliczny komisariat policji. Najciekawsze jednak informacje musiałem doświadczyć na własnej skórze.
Wiemy wszystko…czas na powrót.
Wiedziałem, że droga do HQ nie będzie łatwa – rower dawał się solidnie we znaki mojej tylniej części pleców i wiedziałem, że to będzie ciężka przeprawa… nie wiedziałem jednak jak bardzo.
Pierwszy kilometr poszedł gładko… Niestety koła w moim rowerze przy kolejnym kilometrze odmówiły posłuszeństwa – pierwsza pana. Taavi przygotowany na taki obrót zdarzeń – miał przy sobie pompkę do opon. Podpompowane, jedziemy dalej. Niestety… powietrze po raz kolejny opuściło opony. Niestety miejscowa flora dawała się we znaki.
Pustowie porośnięte kaktusami sprawiało, że każda droga stawała się łożem fakira dla małych, obciążonych opon. Malutkie, drobne, średnie i większe kolce, leżące praktycznie wszędzie – niszczyły opony. Niestety, po 3-4 próbach dopompowania opon zmuszony byłem dalszą drogę przebyć pieszo z wielkim plecakiem na plecach. Koła przypominały bardziej prostokąt albo kwadrat. Zostało jakieś 4 kilometry….
Tego dnia byłem po raz pierwszy wystawiony na próbę wytrzymałości – tym razem fizycznej, ponieważ Taavi i Karl byli ze mną w tej drodze. Pokazali wielki gest nie zostawiając mnie samego na tej pustyni. Dzielnie szliśmy, prowadziliśmy nasze rowery prosto do naszej kwatery głównej.
Co dalej…?