Rozdział VII
Pierwszy dzień w El Paso
Dotarłem na miejsce. Miasto, które przez 3 miesiące będzie moim domem, miejscem pracy, rozrywek, całym moim światem. Zatrzymaliśmy się w hostelu Motel6 którego zdjęcia na szczęście udało mi się wykonać. Pierwszy nocleg, emocje unosiły się w powietrzu, a mimo tego padłem i zasnąłem dosłownie w kilka minut. Czekałem na moment, w którym znajdę się w miejscu, do którego będę wracał codziennie przez dłuższy czas. Myślę, że to była pierwsza rzecz, która męczyła mnie od momentu przylotu do USA, brakowało mi miejsca, do którego mógłbym wrócić, bezpiecznej przystani od całego świata. Wszędzie dookoła obcy ludzie, których dopiero poznawałem, a spędzałem z nimi wspólnie tyle czasu, jak gdyby to byli moi przyjaciele od lat.
Noc minęła szybko, jak co poranek – wyścig, kto pierwszy wstanie z łóżka i dobiegnie do łazienki. Jeszcze nie był to mój czas, byłem ostatni, do czego się przyzwyczaiłem w świecie wyjadaczy porannego wstawania i biegów do łazienki. Po wyjściu i zbiórce dowiedziałem się, że nasza grupa będzie podzielona na kolejne podgrupy. Dowiedziałem się, że moje najbliższe 3 miesiące spędzę z 2 Estończykami – Taavim oraz Karlem – czyli dwoma osobami, z którymi w ciągu mojego pobytu w USA praktycznie nie miałem okazji rozmawiać, ani poznać. Możliwe, że podczas treningu w Nashville kilka razy przećwiczyliśmy nasze rozmowy sprzedażowe, jednak jeżeli chodzi o kontakty personalne to kompletnie nie znałem tych dwóch osób.
Pierwszy dzień był przeżyciem ekstremalnym jeżeli chodzi o pogodę. Różnica temperatury, która była między Nashville, a El Paso to było około 10-15 stopni Celsjusza. Na niebie nie było ani jednej chmurki przez cały dzień. 40-50 stopni panowało od samego rana do godzin wieczornych, zaczynało się lato, a mnie czekała operacja pustynna burza.
Heading out to the Highway
Podczas zbiórki padło pytanie – kto ma prawo jazdy? Cóż, okazało się, że byłem już wówczas kierowcą od 4 lat, wystarczyło. Dostałem zadanie specjalne – podjechać na lotnisko wynajętym przez Aive samochodem po pozostałą część drużyny, która jak się okazało później – dotarła do USA w późniejszym terminie ze względu na obowiązki studenckie, sesje i egzaminy. Po raz kolejny poczułem serce w okolicach gardła, przyspieszone bicie serca, spocone dłonie, kolejna przygoda, a jakże!
Pamiętam, że był to całkiem nowy Hyundai, bodajże model Accent, byłem niesamowicie podekscytowany tym, że będę miał okazję poprowadzić takie auto, w dodatku w Teksasie, na amerykańskich drogach. Wsiadłem za kierownicę, wow, poczułem się, jak w kokpicie samochodu przyszłości, elektronika dosłownie biła od tego samochodu. Pojawił się jednak pewien problem – samochód ten, jak i większość aut w USA miała automatyczną skrzynię biegów, a ja nie miałem najmniejszego pojęcia jak takie „ustrojstwo” funkcjonuje.
Po otrzymaniu wskazówek i objaśnień na temat skrzyni biegów udało mi się ją opanować w ciągu kilku chwil, jednak jak to z każdą nowinką – był stres i wątpliwości czy wszystko zrozumiałem. Jeszcze kilka miesięcy temu pewnie nie zrozumiałbym połowy słów, które do mnie mówiła managerka, jednak mijał już mój drugi tydzień w USA, więc język angielski stał się dla mnie czymś normalnym. Zabawne, że po tych 2 tygodniach rozmawianiu wyłącznie w języku angielskim moje myśli również powoli zaczęły być w tym języku. „Co powinienem teraz zrobić” było powoli zastępowane przez „What should I do now?”
Pierwszą część drogi na lotnisko spędziłem jako pasażer, wracać miałem jednak już jako kierowca. Każdy moment drogi jako pasażer spędziłem na obserwowaniu znaków, samochodów, jak funkcjonuje tutaj sygnalizacja świetlna i wszystkiego co mogłoby mi się przydać podczas jazdy. Czułem się trochę jak na nauce jazdy, doświadczałem tej nauki od nowa, w realiach Teksasu. Dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że podjechaliśmy także po drugi samochód, stąd też potrzebny był kolejny kierowca. Wysiadłem, coraz bardziej zestresowany, chwila oddechu i czas ruszać.
Ruszyłem gładko, zestresowany, ale pewny siebie – pierwsze światła, bez nowinek – zielone – jedziesz, czerwone – stoisz. Standard. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie kultura kierowców, a także sposób, w jaki rozplanowane było miasto – cała trasa była bardzo intuicyjna…aż do czasu.
Znak „STOP” – tutaj odczułem prawdziwą różnicę, poczułem się, jak w przysłowiowej dżungli. W Polsce znak STOP oznacza, że trzeba się zatrzymać i puścić pozostałe samochody. W przypadku USA znak STOP nie zawsze oznaczał STOP w dosłownym znaczeniu. Pierwszy raz za kierownicą uświadomił mi to bardzo przykładnie. Po dojechaniu do znaku STOP – zatrzymałem się i czekałem, aby przepuścić pozostałe samochody. Cóż… okazało się, że zostałem porządnie „strąbiony” przez pozostałych uczestników ruchu drogowego. Od tamtej pory wiedziałem, że znak STOP w USA oznacza, że pierwszeństwo przejazdu ma ten, kto pierwszy dojedzie do znaku. Spróbowałem sobie to wyobrazić w polskich realiach i ogarnąć mnie bardzo głęboki śmiech. Reszta trasy przebiegła już bez niespodzianek, udało się wylądować w Motelu, w którym czekała kolejna zbiórka i kolejne karty tajemniczej podróży zostały ujawnione, między innymi plany na najbliższe dni.
Moje pierwsze meksykańskie śniadanie
Po zbiórce, na której każdy dowiedział się, jakie ma zadania na najbliższe kilka dni, udaliśmy się wspólnie na pierwsze śniadanie. Na wspólny posiłek udaliśmy się do restauracji meksykańskiej bardzo blisko motelu, w którym nocowaliśmy. Zawsze lubiłem dobrze zjeść, a śniadanie w prawdziwej, meksykańskiej restauracji było czymś zupełnie nowym. Wiedziałem, że meksykańska kuchnia jest zazwyczaj bardzo pikantna. Pierwsze potrawy, jakie przychodziły mi do głowy to słynne Tacosy, Burrito, Guacamole czy Chili Con Carne. Wszystkie były podawane w tej restauracji, zdecydowałem się zjeść Taco, jako dodatek do tradycyjnego śniadania. To było naprawdę smaczne! Do dzisiaj brakuje mi takich smaków, jakie miałem okazje skosztować w tej restauracji, a także później w Taco Bell czy Chicos Tacos. Ta ostatnia knajpka swoją drogą była wyjątkowa jeśli chodzi o smak, ale o tym później.
Po śniadaniu zaczęła się wędrówka – rozpoczęła się od pieszego zwiedzania okolicy motelu – pierwsza wizyta na stacji/w sklepie, w którym udało się zakupić podstawowe rzeczy do pracy – m.in. mapę miasta, napoje – w takich temperaturach butelka wody to był niezbędny ekwipunek. Mapa miasta była jednak niezbędnym elementem mojej pracy, nigdy wcześniej, ani później, tak często nie używałem papierowej mapy.
Po długim spacerze i pierwszym zwiedzaniu okolic, każdy z nas zaopatrzony już w mapę i podstawowe rzeczy potrzebne do pracy, spotkaliśmy się po raz kolejny na spotkaniu całej grupy. Nasi menedżerowie zorganizowali dla nas nasze tymczasowe miejsca pobytu, każda podgrupa w innej części miasta. Moja grupa została oddelegowana do sprzedaży na terenie północno-wschodniego El Paso (Northeast El Paso). Spoglądałem na mapę, jakby miała mi wskazać drogę do zakopanego skarbu, po lewej stronie pasmo górskie – Franklin Mountains, po prawej stronie lotnisko cywilne, wojskowe i jak później się dowiedziałem – największa baza wojskowa na świecie – Fort Bliss.
Chciałem zobaczyć i poznać jak najwięcej miasta, które stało się moim domem na 3 miesiące. Interesowała mnie także rzeka – Rio Grande – jako fan westernów byłem niesamowicie podekscytowany całym miastem, całą okolicą. W międzyczasie dowiedziałem się, że rzeka w rzeczywistości przez większość roku jest tak naprawdę tylko wyschniętą dziurą w ziemi. Tylko w czasie obfitych opadów deszczu zamienia się w rwący potok. Interesujące było także to, że El Paso jest tak naprawdę miastem granicznym 3 obszarów – Teksasu, Nowego Meksyku oraz Meksyku, czyli druga strona miasta, po drugiej stronie Rio Grande – Juarez. Ciekawiło mnie w tym mieście praktycznie wszystko!