Rozdział VI – „Orzeł wylądował”

Rozdział VI

Orzeł wylądował

W Hotelu Marriott, a właściwie to… gdzieś pomiędzy

…To BYŁ szalony lot! Zdecydowanie jedno z bardziej ekstremalnych doświadczeń, które miałem okazję przeżyć. Tak więc, zlądowałem w końcu w Nashville, na lotnisku odebrałem cały bagaż, i to właśnie było to jedno z wielu ALE odnośnie aktualnej sytuacji. Jako, że spóźniłem się na pierwszy samolot musiałem się zorientować co się stało z bagażem i czy można zadzwonić po taksówkę do Marriota (takie miałem wskazówki od Managerki). Podszedłem do informacji dosyć już poirytowany ze zmęczenia i chęci odpoczynku po tym wszystkim zapytałem w perfekcyjnym angielskim gdzie jest mój bagaż, pokazałem bilet. Trochę marszu z bagażem podręcznym, który tylko taki z nazwy był i byłem na miejscu. Trochę to przypominało wyciąg narciarski – gąsiennice z różnymi kolorami walizek. Tworzyły jakiś dziwny eliptyczny kształt, na różnych brzegach rozstawiali się ludzie i czekali na swoją walizkę. Bardzo ciekawa i praktyczna rzecz, z wyjątkiem sytuacji gdzie czeka się na swoją walizkę ponad 30 minut zmęczony i pragnący kąpieli i łóżka z minimum 14 godzinnym snem. No właśnie… poirytowany poszedłem do Pani z informacji żeby zapytać się gdzie znajduje się mój bagaż. Okazało się, że był gdzieś przekazany do innego pomieszczenia i musiałem zasuwać z „bagażem podręcznym” na plecach. Życie samemu to zupełnie inna para kaloszy niż z kochającą rodziną czy przyjaciółmi, znajomymi, a to był dopiero początek…3,5 miesięcznej wędrówki.

Udało się odzyskać moje rzeczy załadowany po pachy, ledwo zipiący zwracam się do Pani z informacji czy mogę zadzwonić po jakąś taksówkę. Oczywiście, proszę telefon, w tym momencie wybuchłem śmiechem i zapytałem się jej czy może zadzwonić ona, bo ja ledwo widzę liczby na telefonie i chciałbym po prostu iść spać.

Pani z informacji zadzwoniła po taksówkę, przyjechał Pan Taksówkarz dużym VANem, powiedział że za darmo jeździ i pomaga podróżnym. Już było mi w tym momencie wszystko jedno, chciałem się znaleźć w tym Marriocie i iść spać. Załadowani ruszyliśmy, pierwsza przejażdżka Dodgem-Taksówką była interesująca, zwłaszcza, że kierowca puszczał Guns’n’Roses – Welcome to the Jungle. Poczułem się, jak w wielkiej dżungli, nie powiem.

Dojechaliśmy pod Marriott, patrzę – SZOK, najlepiej „odje…” hotel jaki w życiu widziałem. Kilkanaście pięter, klasyczny dzwoneczek na portierni. Witamy w Ameryce! Podchodzę do lady, zapytałem o możliwość wykonania telefonu, pełna kultura. Udało się dodzwonić do Aive, sukces, myślę – zaraz się pojawi i pokaże gdzie mam się ulokować. Absolutnie wykończony udało mi się dowiedzieć, że pomyliłem Hotel Marriott z Marriott Residence Inn. Kolejna nauczka na przyszłość – nie wszystko jest takie jak ludzie mówią, a wyobraźnia i rzeczywistość to udowadniają. Często jest jednak zupełnie inaczej.

Załamany spytałem się taksówkarza czy mnie tam zawiezie, dopłaciłem mu, w końcu dostałem się na miejsce. Powiedział, że nie ja pierwszy byłem jego klientem i że w sumie z tego żyje, bo jest dobry dla ludzi. To było ciekawe podejście do biznesu i pierwsza osoba, z która spędziłem czas w USA pokazała mi, że na wszystkim można zrobić biznes, bardzo mi to wtedy pomogło i do dzisiaj pomaga.

W końcu trafiłem do Marriott Residence Inn – domki 1-piętrowe z pełnym wyposażeniem, piękna sprawa, wejście na kartę, pełen wypas na stołówce, ale o tym troszkę później, bo jedzenie w Ameryce to kolejna rzecz, która pewnie będzie wymagała kolejnych rozdziałów albo uzupełnień.

Totalnie wyczerpany z wlekącą się za mną wielką torbą podróżną na kółkach i moim dzieckiem wówczas – „bagażem podręcznym” na plecach ruszyłem na powitanie. W końcu znajoma twarz, ktoś, komu zaufałem i dałem się namówić na podróż życia. To było niesamowite – nagle po tych wszystkich doświadczeniach podróży samolotem zobaczyłem kogoś kogo znałem dłużej niż 24 godziny, a tak naprawdę do dzisiaj nie wiem ile ten lot trwał. Aive przywitała mnie i była zdziwiona co zajęło mi tyle czasu, bardzo chciałem opowiedzieć po kolei ze szczegółami co mnie spotkało, ale marzyłem tylko o jednym – o spaniu, długim spaniu.

Pierwszy poranek… w Ameryce

Jedyne instrukcje, jakie otrzymałem i które zapamiętałem brzmiały – 5.59 pobudka i o 6.00 na śniadaniu. Uznałem to za żart, ale nie zdawałem sobie sprawy, jak to szalenie wyglądało naprawdę… Półprzytomny zostałem obudzony poprzez krzyki, dźwięk około 5 budzików, które należały do osób, które zamieszkiwały ze mną apartament. Na początku nie wiedziałem co się dzieje, pierwszy wybiegł bez koszulki spod prysznica, potem kto pierwszy kolejny do kąpieli, kto szybciej się ubierze i wyjdzie z domu. Wtedy byłem w szoku… ale dowiedziałem się, jak będzie wyglądała moja praca przez najbliższe 12 tygodni.

Po pierwszym wyjściu z pomieszczenia, rano, kompletnie zaspany, świeci mi słońce na twarz. No tak… gdzie jest mój filtr UV? Pewnie w którejś z miliarda bocznych kieszeni mojego wielkiego bagażu. No cóż… kiedyś się znajdzie, pomyślałem i udałem się na pierwszy śniadanie. Do dzisiaj nie wiem czy zamknąłem te drzwi od mieszkania, ale pewny jestem, że wyszedłem ostatni…. No tak, Nowicjusz…

Pełne słońce, skwar, dziwnie się czułem, idąc na pierwsze śniadanie. Coś jak, kto oglądał film – „Logan’s Escape”, polski tytuł to „Ucieczka Logana”. Bardzo stary film science-fiction. Byłem totalnie w innej rzeczywistości, w innym świecie, na innej planecie, a przynajmniej na drugim końcu tej planety, co było jednak prawdą. Wchodzę do stołówki, szukam znajomych twarzy – nie znalazłem – byłem głodny i zaspany. Spytałem się obsługi co mogę zjeść i jakie tu są zasady – „Jasne, jedz co chcesz”, czyli szwedzki stół – wspaniale! Pierwsze co chciałem zjeść, to coś czego nie jadłem nigdy. Do głowy przyszły mi od razu Pancakesy w syropie klonowym i płatki owsiane z mlekiem. I to był mój pierwszy posiłek. Zasiadłem do pierwszego American Breakfast, samemu, z pełnym zestawem nowych dań, których nie miałem okazji w prawdziwym wydaniu skosztować. To było niesamowite. Do dzisiaj brakuje takiego śniadania, no i oczywiście PRAWDZIWYCH BURGERów, których jeszcze w Europie nie miałem okazji skosztować. Do Burgerów wrócę później, bo o tym smaku można pisać i pisać.

Zjadłem, szczęśliwy, pobudzony trzema kawami, ruszyłem ku wyjściu ze stołówki, po drodze zabrałem na drogę jednego „Homersowskiego” pączka i wyszedłem na zewnątrz, pełne słońce.

Tam spotkałem moją ekipę, czekali, jak reszta studentów za transportem, a konkretnie – autobusem, który przyjeżdżał równo o 6.30 każdego dnia. Przyszedłem, przywitałem się i kilkukrotnie pytałem się o imiona ludzi z mojej grupy. Oczywiście niewyspany, zmęczony, udało mi się tylko zapamiętać imiona Managerów i Polaków, którzy ze mną wtedy byli – Aive, Kaarel, Kaspar, Taavi, Agata i mój imiennik – Przemek. Gdziekolwiek jesteście, cokolwiek robicie – THAT WAS AMAZING SHOW BY BOOMERANG TEAM !

Nie wiedziałem gdzie jadę – to była jedna, wielka niespodzianka. Okazało się, że wsiedliśmy do typowego „polskiego” PKSa i ruszyliśmy w stronę Nashville. Mijałem amerykańskie miasto – drapacze chmur z odległości, miasto, autostrady, drogi, estakady, które sięgały przecinaniu się kilku różnych dróg, wszystko w jednym punkcie, na różnych wysokościach. To było niesamowite, porobiłem wtedy kilka niewyraźnych zdjęć po drodze, wiem że były tragicznej jakości, ale chciałem po prostu zrobić zdjęcia, na tyle, na ile mogłem.

American College – Tennessee State University

Nasza droga zakończyła się na jednym z uniwersytetów w Nashville, studenci z całego świata wysiadali w jednym miejscu. Wszyscy biegli na teren Kampusu. Sam przyłączyłem się do tego maratonu i biegłem razem z nimi, w grupie siła, jak to mówią. Zaczął się pierwszy dzień szkolenia, wykładów, ćwiczeń, spotkań. Nie wiem tak naprawdę ile poznałem tam osób, ale myślę, że można to określić kilkadziesiąt, a może i kilkaset osób, z różnych części świata. Każdy przyjechał przeżyć swoją przygodę życia i spełnić swój „American Dream”.

Mijały kolejne dni ćwiczeń, przyzwyczajania się do pracy, poznawania nowych osób. Pamiętam, że najzabawniejszy był konkurs polegający na bieganiu wokoło jednej z fontann, coś cudownego, nie dziwne, że podczas tego wyjazdu schudłem ze 140 do 110 kg. Swoją drogą to właśnie ten wyjazd, ta przygoda udowodniła mi, także w przyszłości, że można zrzucić nie 30kg, ale nawet i 50 kg, bo nigdy nie wiadomo co życie może przygotować za niespodzianki. Nigdy nie wiadomo kiedy przyjdzie moment, że człowieka spotka coś, co sprawi, że wróci do dawnej wagi, a nawet przytyje dużo więcej. Najważniejsze to umieć walczyć i wiedzieć kiedy jest ten „krytyczny moment”.

Od momentu przybycia do USA, aż do końca wyjazdu ani razu nie wyspałem się tak, jakbym chciał się wyspać. Przez pierwsze kilka dni miałem wrażenie, że gram w jakąś grę i po prostu przechodzę Tutorial. Nie wiedziałem tylko jak długo ten okres testowy potrwa.

Sam teren Campusu był niesamowity!

Zawsze byłem fanem filmów o studentach z Ameryki – czerwone kubki z przeróżną zawartością, śliczne, młode studentki, zabawa na całego, domówki i cokolwiek dusza zapragnie. Te atrakcje jednak spotkały mnie dopiero na koniec wyjazdu. Teraz liczyło się to, żeby jak najwięcej opanować umiejętności kontaktu z potencjalnym klientem, jak i rozmów w tematyce sprzedażowej, tricków i innych przydatnych umiejętności w mojej pracy.

Nie zapomnę wielkich korytarzy, zapełnionych studentami z całego świata, każdy ze swoimi książkami, sprzedawali swoim kolegom różne zestawy książek, które były w ofercie. Nawzajem podchodziliśmy do siebie i prowadziliśmy dialog, po każdej rozmowie każdy mówił co było dobrze, a nad czym trzeba popracować. Pierwszy raz spotkałem się także z „poidełkami” z wodą praktycznie na każdym korytarzu, wcześniej nie widziałem na żadnej szkole/uczelni takich atrakcji. Najbardziej jednak zaskakującą rzeczą jaką zobaczyłem były OLBRZYMIE pisuary! Mają rozmach, trzeba przyznać.

Wild, Wild West

Po kilkunastu dniach szkolenia nadszedł ten moment – spotkanie grupowe, koniec szkolenia, treningów, czas na prawdziwą przygodę. Każdy z nas dostał swój wielki, ciężki plecak na książki i wszystkie potrzebne rzeczy. Po zapakowaniu tego olbrzyma, jego ciężar całkowity mógł przewrócić kogoś, kto nie miał odpowiednio dużo siły. Wszyscy spotkaliśmy się w jednym miejscu, czekaliśmy na decyzję co dalej, gdzie będziemy sprzedawać, każdy z nas był podekscytowany i niezwykle optymistycznie nastawiony. Nic dziwnego – czekało na nas nieznane!

Aive otrzymała informację o miejscu, w którym będzie się działa akcja naszych przygód. Na swój sposób, zagadkowo wtajemniczała nas w realia miejsca, do którego zmierzamy już z samego rana. Zaczęło się od informacji o kowbojach – już czułem, że to będzie południe USA. Kolejna informacja tylko potwierdziła moje przypuszczenia – Stan Samotnej Gwiazdy – „Lone Star State” – czyli Teksas! Niesamowite! Zawsze byłem fanem Westernów, spaghetti-Westernów i informacja, że będę w miejscu, w którym działy się wydarzenia z tych filmów, jeszcze bardziej oddziaływała na wyobraźnię. Fantastycznie!

Potem kolejna wskazówka – miasto graniczne z Meksykiem. Miasto bliźniacze do Juarez. Przypomniała mi się od razu gra – Call of Juarez, całkiem niezła swoją drogą, sporo też czytałem o kartelach właśnie z Juarez. Zapowiadało się naprawdę niezwykłe lato… i w rzeczywistości takie było.

Dla potwierdzenia naszych domysłów – usłyszeliśmy ostatecznie decyzję.

Nasz cel to… El Paso, Texas

 

 

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s